• 1
  • 2
  • 3
  • 5
  • 6
  • 7
  • 9

Uwaga

Zaślubiny GloBall z morzem


Dalej ruszamy już nad morze. Śródziemne, dla odmiany. Zespół mamy nieco wzmocniony, bo spontanicznie dołączył do nas na chwilę gość z Polski, spotkany w Jerozolimie Piotr zwany tutaj Pawłem :-)

Piotr Paweł, człowiek w Izraelu bywały i wyposażony w oko wrażliwe na unikalny charakter tego kraju, taką oto fotografią uchwycił i spuentował nasze wspólne chwile:

Foto: Paweł Figurski

Dziękujemy Ci Pawle za te trzy dni wspólnych rozmów i spędzonego razem czasu. I za to wspaniałe zdjęcie, które oddaje prawdziwe piękno ziemi, o którą tylu ludzi od zawsze chciało walczyć.

Nasza podróż przez Izrael była do końca nastrojowa i pouczająca. Byliśmy w Nazarecie, Kanie Galilejskiej, nad jeziorem Tyberiadzkim, nieopodal wzgórz Golan i spaliśmy nad rzeką Jordan, gdzie poznaliśmy bliżej kraba Stefana. Podobnie jak Demokrator, również Stefan uniknął trafienia do gara, a z powodów logistycznych (transport wymagający ciągłych dostaw wody do nurkowania) – zapadła decyzja o nieprzemycaniu kraba do kraju. Stefan wrócił do rzeki Jordan, a my – na naszą trasę.

Nadszedł bowiem czas na operację desantową pod kryptonimem…

Wadi Hajfa

Nie mamy pewnych wiadomości na temat tego, jak można opuścić Izrael z własnymi samochodami.  Wszyscy tutaj latają samolotami z Ben Gurion Airport i mało kto ma ochotę kombinować z transportem morskim.

Podobno z Hajfy pływa jeden jedyny prom samochodowy na Cypr (grecki), na którym, jeśli będziemy mieli szczęście, znajdziemy miejsca w kajutach, by popłynąć razem z naszymi autami.

Izrael jest jak otoczona ze wszystkich stron forteca – trudno jest do niego dotrzeć drogą lądową, jeszcze trudniej go opuścić. Po lądowaniu na greckiej części Cypru, która utrzymuje kontakty z Izraelem, musimy przejechać kolejną zmilitaryzowaną granicę na naszej trasie. Jest to linia demarkacyjna pomiędzy Cyprem, który należy do Unii Europejskiej, a Turecką Republiką Cypru Północnego, który jest takim niby państwem, uznawanym głównie przez Turcję. Gdy przekroczymy granicę dzielącą te dwa Cypry, pozostanie nam dostać się na kolejny statek – tym razem do Turcji i będziemy już jedną nogą w domu, bo stamtąd prowadzi już prosta droga do Polski…

A zatem Hajfa to nasz plan B, zastępujący przejazd przez wojenną Syrię i plany podróży dookoła, przez Libię i Tunezję lub Irak i Kurdystan. Trochę skomplikowany jest ten nasz plan, ale innej drogi nie ma. Mamy sporo obaw, czy Hajfa nie okaże się dla nas miejscem kaźni podobnym do przeprawy przez jezioro Nasera, ale nie ma co kwękać. Atakujemy frontalnie port i izraelskiego monopolistę w zakresie spedycji morskiej samochodów – firmę Rosenfeld Shipping Ltd. Jak dotąd nasze przygody morskie zawsze kończyły się totalnymi opóźnieniami – w Capetown statek z autami spóźnił się tydzień, a w Assuanie czekaliśmy na prom z Wadi Halfy 14 dni. Jeśli tradycji stanie się zadość i Hajfa zmieni się w Wadi Hajfę, posiedzimy tu trzy tygodnie…

Jest tu trochę papierów do wypełnienia i niestety również sporo pieniędzy do wydania. Trochę skaczą emocje w zespole, bo wszystkim fundusze już się skończyły i jedziemy na tzw. głębokich rezerwach.

Ale po chwili mamy już kupione miejsca dla samochodów, są miejsca dla nas w kabinach na tym samym(!) statku. Znamy termin wypłynięcia – wiemy wreszcie, na czym stoimy. Wypływamy w piątek, mamy więc jeszcze jeden dzień w Izraelu do wykorzystania :-)

Akka

Jedziemy zatem do Akki, ostatniej twierdzy krzyżowców. Tutaj zakończyła się historia wypraw krzyżowych. Po ponad miesięcznym oblężeniu, w 1291 roku, twierdza, broniona do końca przez Templariuszy wreszcie padła. Od tego czasu ziemie te w całości wróciły pod panowanie arabskie na wiele lat.

Akka zawsze była niezwykła. Potężne mury miejskie, z jakich słynęła, zachowały się na szczęście do dziś wraz z całym starym miastem i tym miejscem, które Akkę wyróżnia spośród wszystkich warownych, starych fortec. Miejscem tym jest niesamowity, naturalny port, który zawsze pozwalał drogą morską zaopatrywać twierdzę podczas licznych oblężeń. Najdłuższe z nich trwało 4 lata... Od strony morza miasta bronią również potężne mury, o które z łoskotem rozbijają się morskie fale.
I to te fale-monstruale zapamiętamy najbardziej. Choć mury obronne mają tu wysokość od 10 do 13 metrów, co większe z nich pióropuszami wody wzbijały się ponad blanki, o czym oczywiście musieliśmy przekonać się osobiście i z bliska.

Rzeczy suszyliśmy pod murami obronnymi w ostatnim już naszym, izraelskim obozie.

Oczywiście, jak zwykle, miasto ugościło nas bezpłatnie. Izrael to świetny kraj dla aut z namiotami dachowymi, zwłaszcza terenowych, wszyscy je tu lubią i akceptują, choć nasze różnią się trochę od miejscowych…

Mimo wyraźnego ciśnienia na powrót do Polski, które w nas narasta - bo tęskno do rodzin, bo kiełbasy nie ma, bo polskiego chleba brak, a w kraju już czekają młode ziemniaczki i zsiadłe mleko ze szczypiorkiem… mimo to żal nam, gdy rano ruszamy do portu, by ładować się na statek. Dlaczego tak się czujemy?

Może dlatego: gdy 2 dni wcześniej, w górach Caramel, które  dały nazwę zakonowi Karmelitów, toczyliśmy się wśród pięknych krajobrazów, rozbijaliśmy kolejny obóz w miejscu malowniczym, jak z obrazka…

…po zapadnięciu zmroku poza wielką, piękną doliną zobaczyliśmy nocną twarz Ziemi Świętej - rozświetlone przestrzenie tego pięknego, ale bardzo gęsto zaludnionego kraju.

A rano, zamiast piania Demokratora, obudziła nas kanonada z pobliskiego poligonu. Od świtu przez cały dzień rąbały armaty, karabiny maszynowe, a nad naszym obozem co kilka, kilkanaście minut przelatywały dwójkami myśliwce F-16 z lotniska w dolinie poniżej naszego obozu. Miejscowy farmer z nieco przepraszającym uśmiechem na ustach poinformował nas, że tak jest prawie codziennie od wielu lat. That’s Israel, man.

Wojenne społeczeństwo, które co dzień trenuje walkę. Mnóstwo pieniędzy, które musi kosztować całe to paliwo, amunicja i wysiłek ludzi i maszyn. Szkoda tych pieniędzy, bo za jeden dzień izraelskich ćwiczeń można by kupić nie tysiąc, ale miliony piłek dla dzieciaków w całej Afryce, Azji, wszędzie. Albo na szkoły, studnie, drogi, wszystkie te potrzebne ludziom rzeczy…

Czas na Was, nasi Czytelnicy! Jedźcie sami do Izraela. Nie poprzestawajcie na wizycie u Grobu Pańskiego. Pogadajcie z Żydem, Palestyńczykiem, Koptem, Grekiem i Ormianinem. Zerknijcie na izraelskie, dwudziestoletnie żołnierki, które na służbę chodzą z torebkami i różowymi plecakami zarzuconymi na mundur.

Na plażowicza w kąpielówkach w palmy, z karabinem M 16 na plecach. Spróbujcie zrozumieć ten kraj.

I spróbujcie włączyć się do tego myślenia, jak pogodzić wreszcie tych sympatycznych, pełnych ekspresji Arabów, pełnych energii i świetnie zorganizowanych Żydów, spontanicznych i kreatywnych chrześcijan… No i co mi tu wyszło na koniec? Same stereotypyJ

O-ho-ho, przechyły i przechyły

W porcie w Hajfie po raz ostatni zjawiamy się po to, by przejść odprawę i załadować się na statek, który wykona desantowanie GloBall na wyspie Cypr.

Nasza łajba to jednostka typu RO-RO. Znaczy to, że cały ładunek można na niego wtoczyć i cały można z niego wytoczyć na kołach, rolkach, zgodnie z międzynarodowym systemem logistycznym. Na szczęście nasze samochody mają swoje kółka, więc nie trzeba ich tutaj ładować do kontenerów.

Wszystko idzie jak z płatka. Nikt nie trzepie naszych samochodów, pianie koguta dzielnie maskujemy, tłumacząc, że to dzwonek w telefonie komórkowym, nie natrafiamy na żadne trudności. Po paru godzinach wszystko jest załatwione.

Prom ma na imię „Athlos”. Wygląda trochę jak mały lotniskowiec, 150 metrów płaskich pokładów ładunkowych. Nasze auta zostawiamy na dolnym, a potem szybko lecimy na górę, by zobaczyć nasze kajuty i poznać statek.

Jest duży, czysty, nowoczesny. Statek jest z Finlandii, załoga z Indii, bandera z Cypru. Pokłady od razu inspirują nas do zagrania w nogę. Mimo oporów ze strony kapitana, szybko organizujemy zatem…

Mecz na wodzie

Pierwsze podejście jest średnio udane. Na dolnym pokładzie załoga pali się do gry, ale kapitan, służbista, nie pozwala.

OK, szanujemy morskie zwyczaje, pytamy  o zgodę na własny mecz na pokładzie górnym. Zgodę uzyskujemy :-)

Po chwili rozpoczyna się zatem spektakularna, wewnętrzna tym razem konfrontacja. Grają „Grubi” kontra „Chudzi” – czyli nieco zaokrągleni od arabskiego i izraelskiego jedzenia Matou i Jura, vs. wysportowani i szczupli Bart i Antek.

U bukmacherów „Grubi” nie mieliby wielkich szans, ale piłka nożna to piękny sport, bo zaskakujący. Tak jak nasza ulubiona drużyna Zambii, która nieoczekiwanie dla wszystkich wygrała tegoroczny Puchar Narodów Afryki, tak „Grubi” zaskakują nadmiernie rozluźnionych „Chudych”. Z marszu, podstępną taktyką strzałów z dystansu, zdobywają najpierw jednego, a chwilę później drugiego gola! Jest 2:0 dla „Grubych” i „Chudzi” wpadają w szał bojowy. Akcja goni akcję, „Grubi” zaczynają dyszeć, ale walczą. Mozolnie wybiegane, wpadają wreszcie dwie bramki dla „Chudych”, co wywołuje z kolei żądzę zemsty u „Grubych”.

W zespole zapada decyzja o zakończeniu łagodnej fazy fair play. Taktyka na resztę spotkania zakłada bezlitosne wykorzystanie zmasowanej przewagi masy, ale zanim na „Chudych” spadła zaplanowana seria brutalnych wejść ciałem, statek zaczyna odcumowywać od nabrzeża. Musimy wspiąć się na nadbudówki, żeby widzieć wypłynięcie z portu i tak „Athlos” ratuje „Chudych” przed ostateczną kompromitacją. Remis 2:2 pozostanie dla potomności wynikiem godnym głębszej refleksji: czy warto w tej sytuacji męczyć się przez całe życie na WF-ie, odmawiać sobie pysznego piwka i przyjemnego obżarstwa?

Wypływamy z Hajfy, oglądamy przed zachodem słońca marynarkę wojenną Izraela, której oczywiście nie wolno nam fotografować…

Gdy „Athlos” wypływa na pełne morze zaczyna, nieoczekiwanie dla nas, solidnie się kołysać. Na pytanie marynarza, czy ktoś ma problemy z chorobą morską, wszyscy dzielni podróżnicy GloBall chojraczą dumną postawą i pewnym siebie wyrazem twarzy. Ale po paru godzinach huśtania nikt już nie fika. Bart śpi na pokładzie, szukając osi przechyłu kadłuba ;-) Reszta, lekko zielonkawa na twarzach, siedzi przy burcie i zgodnie z poradą Dorona, weterana większości izraelskich wojen  i doświadczonego podróżnika, gapi się na znikający  w ciemnościach horyzont, żeby uspokoić błędnik.

Przy okazji pierzemy w okrętowej pralni swoje rzeczy. Są nieziemsko brudne, marynarze się z nas śmieją, a Jazzman snuje na gitarze morskie opowieści ;-)

***

„Stary Pułkownik”. Tak nazywam w myślach tego faceta. Poznajemy go na pokładzie statku. Fantastyczny człowiek. Doron Kadmiel mimo swego wieku, który, jak twierdzi, jest emerytalny, wyrusza właśnie w podróż dookoła świata.

Mimo siwizny, krzepka postać Dorona wyraźnie przeczy temu, ile ma lat. Doron, były oficer artylerii, to człowiek ze stali. Wojownik i twardziel.

Jedzie przez całą Eurazję, Australię i obie Ameryki, 80 000 kilometrów – zupełnie sam! Na motorze!


Niesamowite, jakich ludzi mamy szansę poznać podczas tej podróży. Z Doronem naradzamy się do późnych godzin nocnych. Bolo organizuje dla niego odcinek podróży w Gruzji, która jest Bolową specjalizacją. Bart i Tomek dyskutują nad mapami, Matou i Jazzman o broni pancernej, oczywiście. Doron świetnie zna parametry jazzmanowego T-55. Widział go nieraz… w celowniku. Jego bateria zniszczyła kilka takich na wzgórzach Golan… Do późna wymieniamy się wiedzą i doświadczeniami, ale już tylko o podróżach, nie wojnach. A tymczasem „Athlos” połyka kolejne mile morskie w drodze na Cypr…

Będziemy śledzić trasę Dorona. Oto ona:

Życzymy powodzenia, szerokiej i bezpiecznej drogi, koniecznie - mnóstwa przygód z happy end’em! Tutaj znajdziecie stronę z relacją, jaką Doron pisze ze swojej wyprawy:

https://doronsvoyage.wordpress.com/my-journey/

Na pożegnanie Bolo daje Doronowi swój ukochany Skeletool Leatherman’a, z którym przejechał całą Afrykę. Po chwili zazdrościmy mu tej decyzji. Co jest lepsze? Mieć swój scyzor przy pasku, czy wysłać go wraz ze wspaniałym człowiekiem w podróż dookoła świata? Ach, te pytania retoryczne…

Dodatkowe informacje