• 1
  • 2
  • 3
  • 5
  • 6
  • 7
  • 9

Uwaga

Kair, Matka Świata

Tak mówią na to miasto. Wiele metropolii  na świecie ma  pseudonimy. Nowy Jork to „Big Apple”, San Francisco to „The City”. Pseudonim nadany miastu, to świadectwo jego wyjątkowego charakteru.

„Matka Świata” wita nas tumanami śmieci, które  wiatr wywiewa z niej  na pustynię. Podobnie wyglądają tu rzeki i kanały, zasypane śmieciami po brzegi. Ale na szczęście Kair ma również wiele innych twarzy.

Pierwszą, którą dostrzegamy, to siłą rzeczy piramidy. Tu właśnie umawiamy się z powracającym z Polski Jurkiem. Spotkanie jest radosne, bo na Jurka wszyscy czekali z utęsknieniem. Jurek ma poczucie humoru i dystans, a tego nigdy za wiele. Poza tym Jurek ma dla nas przesyłki z Polski i serdeczny uśmiech  ;-)

Piramidy nas nie zawodzą, jest tak, jak chcieliśmy.   Są ogromne, dobrze się prezentują w świetle zachodzącego powoli słońca. Dodatkowego smaku dodaje naszemu spotkaniu zamieszanie, jakie wywołujemy wśród egipskich służb. Samochody przyciągają gapiów i ciekawych policjantów, za nimi zaś nadciągają tajni agenci.

Jest późno. Piramidy za chwilę zamkną kasy. Tajni agenci nie chcą nam pozwolić na wjazd na parking. Nie pasujemy do szablonu turystów, jaki znają. Nasza grupa wzbudza w nich niepokój. Początkowo nie udaje nam się uzyskać zgody ani na pompowanie wielkiej piłki (musimy mieć na to pozwolenie z ministerstwa), ani nawet na wejście na teren ze zwykłą piłką nożną. Rozpoczynamy twarde negocjacje i w końcu udaje się nam wejść na teren piramid z piłką pod pachą. Chcemy zrobić zdjęcie, które wymyśliliśmy dawno temu. Ruszamy w stronę piramidy Cheopsa. Nagle policja turystyczna decyduje o zamknięciu terenu. Policjanci przeganiają nielicznych turystów. Zagradzają nam drogę.

Odbywamy ostrą i stanowczą rozmowę. Nie chcemy rezygnować z naszych planów, tym bardziej, że sporo zapłaciliśmy za bilety wstępu.

Na tego rodzaju negocjacje policjanci nie byli przygotowani. Mijamy więc ostatni na naszej drodze patrol, złożony z piechoty i kawalerii na wielbłądach. Udaje nam się też zrobić upragnione zdjęcie.

Sceneria jest zjawiskowa. Wielkie Piramidy bez żadnych ludzi w tle. Tam, gdzie zawsze faluje morze turystów, dziś jest zupełnie pusto. Za wszystko inne można zapłacić kartą MasterCard ;-)

Wyjeżdżamy spod piramid.  Natychmiast wpadamy w objęcia, opiewanego w wielu historiach, kairskiego ruchu drogowego. Nie bez przyczyny  jest  owiany legendą. Ulica żyje. Wszyscy trąbią, wciskają się, ryczą silnikami, mrugają światłami, przepychają się. Na ulicach Kairu rzeczywiście się dzieje. Bardzo się nam to podoba. Drogowy Egipt jest fantastyczny. Można tu jeździć na dachu, trąbić ile wlezie i cały czas wygłupiać się na drodze, dzięki czemu kierowcy nigdy tu się nie nudzą;-).

Wpadamy w tę rzekę aut z przyjemnością. Jedyne, czego naprawdę nam brakuje, to porządne klaksony. Naszych biednych, ograniczonych europejską normą sygnałów w ogóle tu nie słychać. Musimy z tym coś zrobić. GloBall chce przyłączyć się do  tej akustycznej gry.

Szczerze mówiąc, dynamika ulic Kairu jest nieco przerysowana. Z miast, które widzieliśmy dotąd, za bardziej ekstremalne można uznać kenijskie Nairobi. Kair jeździ z podobną fantazją, ale ma znacznie większą skalę. W końcu jest to miasto dwudziestomilionowe, największa metropolia Afryki.


Plac Tahrir

Śpimy w Kairze przy samym Placu. To serce egipskiej rewolucji i najważniejsze miejsce wielkiej, arabskiej wiosny ludów. Mamy wielką ochotę zrozumieć charakter tych wydarzeń. Znamy je wyłącznie z perspektywy relacji europejskich mediów. Konfrontacja naszej wiedzy z egipską rzeczywistością niewiele nam na razie daje. Każdy rozmówca  przedstawia nam rewolucję inaczej, ale gorąco zapewnia, że rewolucja trwa i ma się dobrze.

Idziemy zatem na Plac Tahrir, by na własną rękę zrozumieć trochę więcej. Plac robi na nas duże wrażenie, choć od dramatycznych wydarzeń minął już rok. Zginęło tu kilkadziesiąt osób, których zdjęcia wciąż wiszą na namiotach, płotach i drzewach. Fotografujemy te zdjęcia. One najlepiej opowiadają rewolucyjną historię.

Na środku ronda stoją nadal namioty najbardziej wytrwałych rewolucjonistów. Mieszka ich tu jeszcze kilkunastu.

Dookoła toczy się normalne życie. Chodzą ludzie, samochody stoją w korkach. Znacznie więcej niż rewolucjonistów jest tutaj stoisk z rewolucyjnymi koszulkami, naklejkami i flagami.

Na ulicach spotykamy wielu studentów. Tłumaczą nam klarowniej niż gazety, o co walczą. Kair to miasto postępowe, nowoczesne, niepodobne do egipskiej prowincji. Nie widać tu w ogóle kobiet z zasłoniętymi twarzami. Zdarzają się kobiety w chustach na głowach, ale większość  z nich chodzi ubranych swobodnie, świadomie demonstrując świeckie podejście do życia.

Dziewczyny opowiadają nam z pasją, że walczą o prawa kobiet.  To walka o model turecki nowoczesnego państwa islamskiego, opartego na ścisłym rozdziale państwa i religii. Jest to również walka o prawa obywatelskie, demokrację i wolność. Z perspektywy ludzi mieszkających w kraju rządzonego od ponad 50 lat przez dyktatorów i wojskowe junty, są to cele oczywiste .

Egipt na pierwszy rzut oka jest otwartym krajem. Żyje z turystyki, więc z radością wpuszcza w swoje granice obcokrajowców i bardzo o nich dba. Ale Egipcjaninowi wyjechać z Egiptu jest bardzo trudno. Nie działają tu zasady wolnego rynku. Cały przemysł turystyczny jest państwowy. Na ulicach królują starodawne Peugeot’y, albo zadziwiająco liczne marki koreańskie lub chińskie. Nikt nie wie, dlaczego jedne auta są na egipskim rynku dostępne, a inne w ogóle nie. Nasze samochody na podwójnych europejskich i egipskich tablicach wywołują tu małą sensację.

Miejscowi opowiadają nam o korupcji, klanowych układach wewnątrz piramidy władzy, nepotyzmie i wszechobecnej kontroli ze strony wojska, służb specjalnych i policji.

Popieramy rewolucję w Egipcie z całych sił, a jej kolejnych twarzy jest  coraz więcej. Ona cały czas żyje w rozruchach na stadionach piłkarskich, zadymach anonimowych, młodych ludzi, nadziejach Koptów, planach skrajnych islamskich organizacji, knowaniach wojskowych. Każdy rewolucjonista ma jakiś  scenariusz dla Egiptu.

Tymczasem obalony dyktator, Hosni Mubarak, przebywa w areszcie domowym, czyli w pałacu nad morzem Czerwonym, z którego być może dalej zarządza państwem swoją dotychczasową prawą ręką, dziś tymczasowym szefem rządu. Stara junta ma się dobrze. Armia kontroluje kraj, czekając aż rewolucja wszystkim się znudzi, a jej idea rozwodni. Świadomie dawkowane są drobne niedogodności, np. w postaci braków benzyny na stacjach (Egipt jest eksporterem ropy!). W państwie panuje chaos,  spadają zarobki (katastrofa w turystyce). Wszystko to może prowadzić do tego, by ludzie zrezygnowali i zatęsknili do dawnych czasów.

Mubarak pewnie już nie wróci, ale armia władzy polubownie nie odda. A ona jest tutaj zawsze po stronie ludu. Cierpliwa i wyrachowana, bazuje na wizerunku jedynego gwaranta porządku w państwie.

Ktoś tym wszystkim zarządza. Nowe wybory, choć niby demokratyczne, są rozciągnięte w czasie na prawie 2 lata, porozbijane na niezrozumiałe dla ludzi etapy i jak na razie niczego nie zmieniają.

Opozycja demokratyczna w Egipcie to setki maleńkich, skłóconych ze sobą partyjek. Nie mają rozpoznawalnych przywódców, medialnych twarzy (może poza Mohammadem El Baradei), autorytetów. Wojsko pilnuje, by poruszanie się po kraju było trudne, co skutecznie zapobiega tworzeniu się większych struktur opozycyjnych. Jeśli dodamy do tego zwyczaj głośnego, zapalczywego kłócenia się o wszystko i ze wszystkimi, uzyskamy obraz trudnej sytuacji w tym pięknym kraju.

Autor zdaje sobie sprawę, że przedstawia ten obraz  subiektywnie i wyrywkowo. Prosimy zatem, zwłaszcza naszych egipskich przyjaciół, o wszelkie sugestie i komentarze na naszym profilu na Facebook’u, maile etc.

Mamy dość tej polityki. Choć na placu Tahrir trudno się od niej oderwać. W nocy przemierzamy rewolucyjne ulice Kairu. Wchodzimy do otoczonej barykadami z betonu i zasiekami z drutu kolczastego dzielnicy rządowej.

Pilnują jej dzień i noc setki, może tysiące żołnierzy i policjantów. Na kluczowych skrzyżowaniach stoją cały czas samochody pancerne, czasem czołgi. Jest noc, no i oficjalnie nie wolno tu niczego fotografować, więc z ilustracjami do tekstu jest trochę krucho.

W okolicach uniwersytetu grają bębny i pojawiają się tłumy ludzi. Na jedną z wojskowych barykad rusza tłum demonstrantów, co podrywa do akcji oddział drzemiących dotąd w cieniu żołnierzy.

Mundurowi blokują przejście w zasiekach. Atak na barykadę kończy się na śpiewach i okrzykach, po czym obie strony wracają na stanowiska wyjściowe. Tak trwa to ponoć już od kilkunastu miesięcy.

Na innej ulicy mieszamy się z największym napotkanym dotąd tłumem demonstrantów. Pełno tu transparentów, muzyki, namiotów. Koniec ulicy blokują znowu zasieki, betonowe zapory i żołnierze. Próbujemy z nimi rozmawiać. Wszyscy przyjechali tu ze wsi, z dalekiej prowincji, żaden nie zna choćby słowa po angielsku.

Tłum demonstrantów ma różne oblicza. Wśród nich jest mnóstwo ludzi ideowych, ale też wielu tajniaków czy nastolatków szukających po prostu przygód.

Na tym polega niezwykłość tego miejsca i tego tłumu. Kilkunastu chłopców wali łomami w chodnik i asfalt, pokrzykuje i przyjmuje groźne pozy. Jeden z nich robi zdjęcie. Po wykonaniu fotografii spokojnie idą do domu.

Nikt nikomu nie chce zrobić krzywdy. Wojsko jest tu po to, by chronić ludzi i dobytek. Demonstranci po to, by rząd nie zapomniał o celach rewolucji i jej ofiarach Nie widać tu żadnych przywódców. Tłum jest jak woda, która nie wie dokąd płynie.

I choć ostatecznie konstatujemy, że rewolucja w Egipcie cierpi na kryzys braku przywództwa, życzymy Egipcjanom jak najlepiej.

Dodatkowe informacje