Uwaga
Rose, róża pustyni
- Szczegóły
- Kategoria: Wiadomości GloBall 2012
- Opublikowano: wtorek, 13, marzec 2012 20:04
- Mateusz Zmyślony
Rose… bo tak ma na imię nasza pasażerka trafia do „Bolowozu”, w którym jest jedno wolne miejsce siedzące, a plecak Rose – trafia do „Gucia”. Jesteśmy potwornie załadowani, więc nie jest to prosta operacja. Ale po chwili ruszamy.
Droga do jeziora Turkana jest naszą trasą do Ziemi Obiecanej. Wiemy z różnych źródeł, że to jeden z ostatnich kawałków Afryki bardzo prawdziwej, pierwotnej i plemiennej na serio. I wiemy, że do tej krainy prowadzi jedna z najpiękniejszych dróg na świecie. Nie jest to droga prosta i gładka, a raczej kręta, gięta, dziurawa i wymagająca.
Naprawdę niezwykła.
Krajobraz zmienia się jak w kalejdoskopie, góry, chmury, lasy, pustynie, wulkaniczny tuf, głazy, kamienie, czarny, żółty i czerwony piach, wszelkie możliwe odmiany roślin tej strefy klimatycznej.
Po drodze mijamy tylko dwie wioski, a jedziemy całe dwa dni. Nie ma tu sklepów, stacji benzynowych, prądu, autobusów. Ludzie są tam, gdzie jest woda, ale tam, gdzie jej nie ma, też się pojawiają.
Tutaj zmienia się też „afrykańskie machanie” – zaraz po nim następuje prośba o wodę. Gdy mijamy jedno z wielu wyschniętych koryt rzecznych, dowiadujemy się od Rose, że w Loiyangalani będzie woda pitna. Więc Bart i Pawełek zatrzymują samochody i leją ludziom wodę z naszych kanistrów do bukłaków, baniaków i tykw.
To fajne przeżycie i pożyteczna obecność GloBall w tym miejscu. Wniosek jest prosty – zawsze warto brać tyle wody, ile się da, by móc się nią podzielić z mijanymi ludźmi. Tutaj woda jest dobrem ponad wszystko. Choć piłki wciąż mają równie dobre notowania.
Śpimy na dziko, na półpustyni. Tak zawsze jest najfajniej. Straszono nas, że to niebezpieczne, że nawet na odludziu ktoś nas znajdzie, otoczy obóz, napadnie i okradnie. Na razie przez 9 tysięcy kilometrów nie spotkaliśmy złych ludzi. Zresztą nikt nas jeszcze w takim miejscu nie znalazł. Bo nikogo tu nie ma. Robimy kolację, rozbijamy dodatkowy namiot dla Rose, naszej pasażerki. Gadamy. Rose jest skromna, cicha i bardzo miła. Świetnie mówi po angielsku.
W rewanżu za autostop z góry zapewnia nam nocleg w Loiyangalani, na czym niesamowicie nam zależy. Nie chcemy spać w campie dla turystów. Takie miejsca są zazwyczaj kompletnie nie-globall’owe. A Rose dzwoni do mamy i organizuje nam na powitanie rodzinną kolację ze specjalnością plemienia Turkana – ponoć najpyszniejszymi rybami na całej planecie…
Rose podczas naszej wspólnej podróży jest non-stop zajęta. Albo rozmową z kimś z nas, albo czytaniem, nauką, pisaniem lub organizowaniem powitania GloBall w wiosce (gdy komórka ma zasięg, czyli tutaj prawie nigdzie).
Mijamy pierwszą wioskę obronną na naszej trasie z potężną zeribą, która nie jest płotkiem z suchych akacji, wygląda jak mur z drutu kolczastego, choć to wszystko z roślin. Wewnątrz mnóstwo okrągłych chat. Mieszka tu chyba ze 2 tysiące ludzi. Co oni jedzą na tej pustyni?
Odpowiedź nadchodzi już po chwili na tysiącach racic. Mijamy największe stado krów, wielbłądów i kóz, jakie dotąd widzieliśmy.
Na tyle duże, że oprócz pasterzy strzegą je wojownicy z karabinami. Wjechaliśmy do kolejnej, innej Afryki.