• 1
  • 2
  • 3
  • 5
  • 6
  • 7
  • 9

Uwaga

Kenia is coming

Angielskie tytuły coraz bardziej wynikają z języka, którym wszędzie w Afryce się porozumiewamy. Oczywiści czasami przechodzimy na język migowy, znamy po kilka słów w suahili, a czasami rozmawiamy z miejscowymi po… polsku – ale to angielski jest standardem językowym wyprawy. Dlatego Kenia is coming ;-)

Granica Tanzania – Kenia jest oazą spokoju i miejscem kojącym nasze zmysły.

Władcy Much

Turyści z Zachodu odsuwają się od nas w kolejce i zerkają z niepokojem – 10 brudnych, zakurzonych i spalonych słońcem obdartusów (Marchewa została w samochodzie) wygląda jak banda rabusiów, niezgodna z normami Unii Europejskiej. Już po raz drugi to widzimy i czujemy – Oni – wyprasowani, w bialutkich koszulkach, my – jeszcze bardziej utytłani niż w Ngorongoro. Antek wpadł w bagno, i na granicy przebywanie w jego obecności wymaga sporej odwagi i samozaparcia.

Akcja z bagnem była naszą ostatnią przygodą w Tanzanii – załoga Daihata postanowiła sprawdzić, jak się jeździ po klasycznym afrykańskim, efektownie spękanym korycie rzeki.

Okazało się, że nawet wyschnięta rzeka wciąż ma coś wspólnego z wodą.

Spękany grunt ustąpił pod ciężarem Daihata, no i zaczęło się – wreszcie – jakieś wyciąganie. Wreszcie, bo my lubimy wyciągać się z błota, zwłaszcza takiego :)

Akcja ratunkowa trwała, gdy na plan wkroczyła nasza dzielna ekipa filmowa. To wtedy właśnie Antoś postąpił jak Daihat, i postawił swą stopę na spękany grunt.

A spękany grunt – jak sama nazwa wskazuje – służy do pękania. Więc pękł, a pod spodem było super błoto.

Na granicy nie tylko brzydko wyglądamy, ale też brzydko od nas pachnie. Co na szczęście w niczym nie zakłóca procedury wpuszczania nas do piątego kraju na trasie.


Atmosfery wjazdu GloBall na granicę dopełniają czaszki krów, znalezione na sawannie w Tanzanii i zamontowane na samochodach w roli trofeów. Nie tylko my obrastamy Afryką, nasze samochody jak najbardziej również.

Niezmiennie interesują ludzi, u niektórych budząc nawet żywe emocje i szacunek.

Ma to wszystko wpływ na naszą uliczną siłę przebicia. Gdy opadają nas graniczni handlarze i przekupnie, umiemy już sobie z nimi sprawnie poradzić – a to jeden z elementów egzaminu na otrzaskanego podróżnika przez Afrykę.

Jak to się robi? Nie jest to łatwe – handlarze i naganiacze stosują kilka sprawdzonych metod, z których najbardziej perfidne to cierpliwość, natarczywość i wywoływanie wyrzutów sumienia.

By przebić się sprawnie przez tłum cwaniaków, nie trzeba absolutnie być agresywnym. Należy… przejąć inicjatywę. Gdy wjechaliśmy samochodami w tłum, było widać i czuć, że nie jesteśmy normalnymi turystami, co nieco osłabiło „ich” pewność siebie. Ale tylko na chwilę. Gdy jednak zaatakowaliśmy pierwsi, zrobiło się całkiem śmiesznie. Zanim zdążyli otworzyć usta i wyrzucić z siebie „hello mister where are from?” – zrobiliśmy to pierwsi. Już po chwili próbowaliśmy namówić handlarzy do zakupienia od nas naszych czapek, krowich czaszek, spodni i innych gadgetów, oczywiście po wysoce nierozsądnych cenach.

Młody Masaj z taboretem, który pędził by nam go sprzedać, został profilaktycznie zaatakowany naszą własną ofertą sprzedaży masajskich, wypasionych foteli (mamy już na stanie trzy takie wygodne cudeńka) i ich zawrotną ceną. Całkowicie zbiło go to z tropu. Po chwili tłum wokół nas przerzedził się i przekupnie, zniechęceni, całkowicie nam odpuścili. Takie rzeczy dzieją się dopiero po 5 tygodniach na czarnym lądzie ;-) Zastosujemy tę metodę jeszcze nie raz, z coraz lepszym skutkiem. Zaskoczyć miejscowych – to świetna taktyka. Trzeba narzucić własne reguły gry, jak w piłce.

Granicę przekraczamy – jak to w Afryce dotąd – zostawiając swoje odciski palców i skany twarzy (serio!) - bez żadnych problemów. Notabene, frapujący jest dla nas tak wysoki poziom kontroli ruchu granicznego w odniesieniu do nas, skoro za naszymi plecami w całkowicie niekontrolowany sposób z obu krajów przelewa się tłum ludzi, których kompletnie nikt nie sprawdza, nie zatrzymuje i o nic nie pyta. I to nie tylko na tej granicy.

Jesteśmy w Kenii!!! Czas dowiedzieć się, dlaczego większość białych to właśnie stąd próbuje wyruszyć i poznać Afrykę.

Zbliża się wieczór, więc zjeżdżamy z drogi na bok i pytamy w najbliższej farmie o zgodę na nocleg, którą oczywiście od razu uzyskujemy. Ludzie są serdeczni, mnie od razu chwyta za rękę młody, 15-sto letni chłopak. Trochę się krępuję, bo w Polsce, gdybym spacerował po ulicy za rękę z nastolatkiem, zostałbym od razu napiętnowany słowem „pedał” i poczuł się jak sex turysta. Ale w Afryce mnóstwo ludzi chodzi trzymając się za ręce. Głównie młodzi chłopcy, ale również mężczyźni w każdym wieku. Już wcześniej dowiadujemy się, że jest to wyraz szacunku i zaufania. Pochodzi ta tradycja chyba z islamu, ale nie jesteśmy pewni, czy nie jest starsza. W każdym razie, jeśli chcesz okazać komuś szacunek i zaufanie, złap go za rękę i bez skrępowania pospacerujcie sobie chwilę w ten sposób.

Malitisa, czyli za rękę z Masajem

Tym razem to ja mam okazję pochodzić sobie z młodym facetem za rękę. Kenney, bo tak na imię ma mój nowy kolega, jest bardzo ambitnym gościem. Na wiadomość o planowanym na rano meczu,
bez wahania oświadcza, że „z pewnością z nami zwyciężą”. Na pytanie, kim zostanie, gdy już skończy wszelkie szkoły i studia, Kenney pewnym siebie tonem odpowiada, że „Prezydentem Kenii”.

Opowiada nam o swoim kraju, o tym, że zamieszkują ją 42 plemiona, z których najgorsi są Kikuju, którzy według niego kradną jak najęci, nie uważając tego za zło. Kikuju to nie pierwszy i nie ostatni „tribe”, czyli plemię, oskarżane o wszelkie przestępstwa i ogólne bycie „złym”. Stopniowo zauważamy, że opinia taka panuje o każdym plemieniu wśród jego sąsiadów i nawzajem ;-) Każdy „tribe” uważa się zawsze i z niezmąconą niczym powagą za „peacefull people”, swoją ziemię za „absolutly safety place”, a większość swoich sąsiadów za „enemies” i „bandits”. Występują pewne sympatie i sojusze, na przykład plemiona nomadów w zasadzie szanują się nawzajem (co nie wyklucza oczywiście wojen między nimi), a plemionami osiadłymi z założenia gardzą, bo przecież hodowla roślin to obciach i zajęcie niezbyt szlachetne.

Największe emocje budzą oczywiście Ci sąsiedzi, z którymi mogą wystąpić konflikty interesów. A jeśli mogą, to na pewno wystąpią, najlepiej o krowy i wielbłądy. Kikuju mają najbardziej przechlapane (większość plemion mówi o nich źle), bo są największym plemieniem w Kenii, a aktualny prezydent jest oczywiście z Kikuju. Nie przeszkadza to wielu ludziom z różnych szczepów nosić T-shirt’ów z napisem „I’m proud to be Kenyan”.  That’s Africa.

Idziemy z Kenney’em na nocne zwiedzanie farmy, przegląd stada krów i obowiązkową degustację świeżego mleka. Mam pewne obawy, czy nie skończy się to biegunką, ale święte prawo gościnności zobowiązuje – wszyscy pijemy mleko z miejscowych kubków. Okazuje się później, że nie ma za to żadnej kary – nasze układy trawienne pracują sprawnie i bez zakłóceń. Krytyczna liczba mikrobów już wniknęła do naszych organizmów i być może zaczynamy właśnie uodparniać się na miejscową florę bakteryjną.

To właśnie jest Kenney Lesusu, przyszły prezydent Kenii.

Wieczorem kładziemy się spać, żałując, że nie udało nam się zobaczyć Kilimandżaro, mimo że przejechaliśmy jakieś 40, może 50 km. od góry… No cóż, nie da się zobaczyć wszystkiego. Resztę tej nocy ma zobaczyć nasz Watch Man, który przychodzi do pracy z łukiem i paroma paskudnie wyglądającymi strzałami w drugiej ręce. Onesmus opowiada nam o swoich umiejętnościach, a wygląda bardzo wiarygodnie mimo podeszłego wieku i wielu ubytków w uzębieniu. Z łuku strzela celnie nawet na 100 metrów, a dzięki kształtom grotów strzał i pragmatycznemu zwyczajowi maczania ich w skondensowanym jadzie żmii, strzały te są niezmiernie skuteczne. Spokojni zatem o swój dobytek przesypiamy swoją pierwszą, kenijską noc pod opieką Onesmusa i jego łuku.

Nastaje ranek, 4 lutego 2012. Budzi nas wschodzące nad Kenią słońce.

Pierwszy Mecz Bardzo Towarzyski

Polska - Kenia

rozgrywamy nie tyle nawet we wsi, co na terenie zasiedlonym przez jedną dużą masajską rodzinę. Okolica nazywa się Malitisa.

Po zwycięstwie w meczu pod Ngrorongoro, nasze podejście do walki na boisku stale się utwardza. By realizować nasze cele statutowe, wcale nie musimy się podkładać by motywować miejscowych  ;-)

Twarda polska defensywa (Matou i Jurek), rozbudowany atak (do Hetmana i Barta dodaliśmy Antka, który dotąd mecze filmował) i zdolny bramkarz (Paparazzi) to nasz przepis na sukces. Dziś po raz pierwszy wpadliśmy na pomysł, by odśpiewać przed meczem nasz polski hymn. Wyszło to fajnie, drużyna kenijska natychmiast odpowiedziała swoją pieśnią i mecz zyskał własny, inny niż zwykle klimat - już na starcie.

Gramy rano, wschodzące słońce przypieka coraz ostrzej. Nasza motywacja gwałtownie rośnie, gdy okazuje się, że nasze wieczorne żale wzruszyły nieco siły wyższe. Nad bramką kenijską, dzięki dobrej przejrzystości powietrza, mimo odległości około 120 kilometrów wznosi się niczym symbol… Kilimandżaro, najwyższa góra Afryki. Wyrasta w oddali, wyśniona w nocy w naszych zakurzonych śpiworach, więc gramy patrząc na jej zaśnieżony wierzchołek i walczymy jak lwy, by zrewanżować się Matce Naturze za ten prezent.  Niestety, góra tak delikatnie rysuje się w oddali na horyzoncie, że żaden w pracujących aparatów nie jest w stanie zrobić jej zdjęcia. Zaufajcie nam na słowo – jest piękna.

Kolejne akcje niestety nic nie dają. Boisko jest trudne, bo usiane kamieniami i krowimi kupami, w jednym rogu gracze przetaczają się z piłką przez kopiec termitów, a przez środek ciągle przełażą psy i nasi operatorzy. W takich warunkach ciężko jest skupić się na grze.  Mimo to przypuszczamy na kenijską bramkę atak za atakiem – a oni robią to w drugą stronę. W końcu, po mocno przedłużonym czasie gry, zziajani, odpuszczamy.

Nasze spotkanie kończy pierwszy bezbramkowy wynik w historii GloBall. Oczywiście piłkarze kenijscy dostają piłki GloBall, cieszą się z nich na maksa.

Dzielimy się wodą (co w Afryce staje się jednym z ciekawszych, wspólnie przeżywanych momentów, apogeum wodnych kontaktów nastąpi później, na północy Kenii).

Jurek, który nabawił się kontuzji podczas siłowania się na rękę z ludźmi z plemienia Iraqwi nieopodal Ngorongoro, leczy rękę u lokalnego „tradycyjnego lekarza”. Nasze pełne dystansu podejście do medycyny tradycyjnej szybko ulega pacyfikacji – Jurek już po minucie uciskania afrykańską dłonią rusza uzdrowioną ręką i jest zachwycony.

Żegnamy się wylewnie z naszymi gospodarzami  i wyruszamy w kierunku Nairobi. Pożegnania jak zwykle są pełne radości i emocji, co jakoś nie może nam się znudzić.

Na koniec tradycyjna, wspólna fota obu zespołów, i znowu ruszamy w drogę. Bez żalu, bo kochamy toczyć się przez Afrykę, no i mamy stuprocentową pewność, że przed nami jeszcze mnóstwo wspaniałych miejsc.

Czeka nas tu wiele zmian i mnóstwo pracy: musimy załatwić całą górę formalności związanych z wizami do Etiopii i Sudanu, naprawić samochody, wyczyścić ekwipunek, zaleczyć choroby, rany i podrażnienia skóry, pożegnać się z wracającymi do Polski Marchewą i doktorem Robertem, przywitać się z nadciągającymi z ojczyzny posiłkami (w postaci Tomka Sanaka, Pawełka Kochana i Jacka Pniewskiego, zwanego Jazzman’em), no, i oczywiście zagrać mecze z dzieciakami.

A potem dalej w drogę, wejść głębiej w Afrykę, która przed nami rozciąga się daleko i szeroko, pełna plemiennych społeczności, ich kultur i umysłów kształtowanych zupełnie inaczej niż nasze. Czy GloBall zostanie tu zrozumiany? Dobrze przyjęty? Oto jest pytanie.

Dodatkowe informacje