Uwaga
Dokładne zwiedzanie Kondoa
- Szczegóły
- Kategoria: Wiadomości GloBall 2012
- Opublikowano: sobota, 11, luty 2012 18:30
- Mateusz Zmyślony
Droga jest coraz gorsza. Samochody zaczynają się dosłownie rozpadać. W trzech miejscach pęka rama w „Guciu”, urywa się przedni amortyzator, zapada się (wraz z bagażnikiem) dach w „Disco”, załamuje się część konstrukcji tyłu samochodu.
W „Trupku” odpadają kolejne fragmenty – ten samochód składa się już w połowie ze spinających go taśm, trzymających wszystko w kupie szybkozłączek i różnych sznurków, troczków i mocowań. Gdyby je odczepić, samochód chyba rozłożyłby się sam na części jak w kreskówce. Na razie nie rozpadają się jeszcze tylko dwa z naszych pięciu aut – Dajhat „Pagoda” i Defender „Bolo”.
Po paru godzinach jazdy zjeżdżamy z tymi awariami (usterkami?) do jedynego miasteczka w tej części Tanzanii. Kondoa cieszy się niedzielą - ale na szczęście – głównie dlatego, że jest w 60% muzułmańska znajdujemy warsztat ze spawarką i ekipą uśmiechniętych fachowców. Zaczyna się dzień spawania, reszta ekipy GloBall snuje się po miasteczku w upale i próbuje robić coś pożytecznego – napisać relację, wysłać coś przez totalnie ospały Internet. W Polsce jest -20, tutaj +36 stopni w cieniu, a cienia niewiele.
Naprawy zajmują cały dzień, który wypada z naszego kalendarza. Na szczęście – dzień na pewno zaliczony zostanie do tych pełnych przygód. Poza normalną pracą, dzieją się też historie afrykańskie. Paparazzi na zakupach zostaje potrącony przez motor – idąc poboczem zostaje „zaczepiony” przez jadącą na chińskim ścigaczu parę chłopak+dziewczyna. Motocykl kierownicą zaczepia o plecak, Tomek ląduje na ziemi, dwa metry dalej – padają również sprawcy wypadku. Kończy się na potłuczeniach, na szczęście nic groźnego nikomu się nie stało.
Jest już za późno, by wyruszyć, więc tradycyjnie już wbijamy się na miejskie boisko. Przed zachodem słońca gramy jeszcze mecz.
Wystawiamy najsilniejszy skład, na początku nawet dominujemy na boisku, ale po zmarnowanych czterech świetnych okazjach załamuje się nasze morale.
Przegrywamy 5:1, honorowego gola wbija Hetman, ale nie potrafimy już odrobić strat. Nawet specjalny transfer z Afryki nam nie pomaga – na boisko wchodzi jako wzmocnienie dla Polski chłopak w koszulce z logo Superman’a – ale nawet Superman nie daje rady i schodzimy z murawy częściowo będącej klepiskiem - pobici.
Nie psuje to nam bynajmniej humorów, chociaż wszyscy są wykończeni. Przy wręczaniu piłek mamy jeszcze trochę kłopotów – zapada zmrok, i nie możemy wyłapać z tłumu chętnych na piłki prawdziwych graczy meczu.
Trochę to jest frustrujące, bo gdy przestajemy panować nad sytuacją, wymyka się ona spod kontroli i okolicy grożą zamieszki – piłki to bardzo gorący towar, o który warto powalczyć. Jakoś to ogarniamy, w Kondoa zostaje kilkanaście piłek GloBall i bezcenne wspomnienia.
Wśród kilku natrętów, niezniechęconych informacją, że piłki są tylko dla dzieci i to tylko dla tych, które grały w meczu jako reprezentacja Tanzanii, trafia się też mężczyzna, który przytargał na boisko żywego, ślicznego króliczka.
Próbuje dokonać zamiany na piłkę, odmawiamy, nie łamiemy naszych zasad – no, i króliczek jest zbyt śliczny, by go zabić i zjeść, żywego nam przecież do Polski nie pozwolą zabrać ;-)
Ngorongoro.
Po wielu drogowych perypetiach docieramy wreszcie do Ngorongoro. To szczególne miejsce na mapie GloBall: w okolicy mieszkają dwa plemiona, w tym sławni Masajowie – musimy sprawdzić, skąd ta sława.
Krater Ngorongoro to niesamowity wyczyn Matki Natury. To miejsce absolutnie niepowtarzalne, nie ma takiego czegoś nigdzie indziej na świecie. Wyobraźcie sobie: jedziecie setki kilometrów po płaskim stepie. Przed Wami pojawia się czarna kreska wysokich na jakieś 2500 metrów gór, tworzących jedną, zwartą ścianę, ciągnącą się przez cały horyzont. To ściana Wielkiego Rowu Afrykańskiego, formacji tektonicznej, która przecina prawie cały kontynent. Jest na tyle duża, że mieści się w niej nie tylko odwiedzone przez nas wcześniej jezioro Malawi, ale również wszystkie pozostałe Wielkie Jeziora Afrykańskie – Tanganika, Wiktorii i Turkana (dawniej zwane jeziorem Rudolfa). To długa na parę tysięcy kilometrów dolina pełna ludzi i koncentracja najpiękniejszych widoków pod słońcem. Mieszka tu kilkaset plemion i grup etnicznych, ich mnogość trudno jest ogarnąć myślą.
Nad jezioro Turkana GloBall uda się osobiście – jest to okolica odpowiednio odludna i na tyle rzadko uczęszczana przez turystów, że możemy przeprowadzić tam nasz eksperyment społeczno-sportowy w idealnych dla niego warunkach.
Wracamy na razie tysiąc pięćset kilometrów z powrotem, do krateru Ngrorongoro. Samochodem trzeba wspiąć się tutaj na strome, wysokie na kilometr zbocze, porośnięte klasyczną, tropikalną dżunglą. Atmosfera jak w „Jurraisic Park”. Czujemy, że zbliża się do nas zjawisko przyrodnicze większego kalibru. W pewnym momencie robi się jaśniej, drzewa rzedną – wyjeżdżamy na grzbiet, który po drugiej stronie gwałtownie opada w dół, otwierając przed nami oszałamiający widok na gigantyczny krater, który rozciąga się pod nami na tyle szeroko, że nie można mu zrobić zdjęcia ;-)
700 metrów pod nami leży jeden z najbardziej niezwykłych ekosystemów na naszej planecie: mini sawanna, którą szczelnie zamykają z wszystkich stron strome ściany krateru. To właściwie nie jest normalny krater, tylko kaldera – wielgachna wersja normalnego wulkanu. Ngorongoro wybuchło miliony lat temu, potem zapadło się, dno kaldery stało się płaskie. Z czasem porosło sawanną, na środku powstało jezioro, zasilane przez liczne rzeczki, spływające ze ścian krateru.
Kiedyś, dawno temu jakieś pierwsze zwierze pokonało ściany Ngorongoro, i zamieszkało w środku tego zamkniętego, zaginionego świata. Z czasem wprowadziły się tutaj wszystkie lokalne gatunki – poza żyrafami, dla których brakuje tu odpowiednio wysokich drzew. Dziś do krateru ściągają tłumy turystów – tylko tutaj ma się praktyczną gwarancję, że w jeden dzień da się zobaczyć na własne oczy i z bliska wszystkie największe afrykańskie zwierzaki.
Krater ma niecałe 20 kilometrów średnicy. Jest płasko, w kilku miejscach porasta go las, reszta to wielki trawnik. Patrząc ze zbocza krateru, widzimy tylko wielką przestrzeń. Przez lornetkę można jednak dostrzec na jego dnie tysiące małych kropeczek. To zwierzęta (i samochody terenowe).
Kiedy zjedziemy wreszcie w dół, zobaczymy je z bliska. Nawet naszego polskiego boćka, który przylatuje tu co roku na ferie zimowe ;-)
W Ngorongoro jest niesamowicie – na dnie krateru panuje wręcz tłok. Tysiące gnu, zebr i antylop wszelakiej maści - to stołówka dla stad lwów, hien i szakali. Obok nich leniwie pasą się słonie, nosorożce i hipopotamy.
Wszystkie obyte z ludźmi, więc obojętnie traktujące przejeżdżające obok samochody. Jedyne dwie rady dla tych, którzy planować będą wyjazd do Ngrorongoro: liczcie się wysokimi cenami za wszystko i przyjedźcie tu w martwym sezonie.
To Mekka dla wielbicieli safari, więc bywa tu nawet 200 samochodów z ludźmi dziennie. A to może popsuć wrażenia z Afryki. Żądni bardziej kameralnych doznań powinni udać się do Serengeti lub Tsawo, gdzie jest więcej wolnego miejsca, ale i trzeba mieć więcej czasu na znalezienie zwierzaków...
Francuska Szkoła na Kołach
W Ngorongoro spotykamy fajną parkę – ona i on są Francuzami, wyglądają na swojaków (kolor skóry, poziom czystości, znoszone ubrania) – więc zaczynamy rozmowę. Niby nic – też jadą Land Roverem Defenderem, tylko że od 2 lat. Przejechali już obie Ameryki i teraz robią całą Afrykę. Fajnie, mają ludzie czas… Nie zapamiętałbym jednak tej rozmowy, gdyby nie to, że po chwili z ich samochodu wystawiła się z drzwi jedna główka dziecięca, potem druga, wreszcie z samochodu wysypała się cała… piątka ich dzieci. To wzbudziło nasz pełen szacunek – taaaaka trasa przez cały świat połączona z hodowlą piątki dzieci, karmieniem, nauczaniem, wychowaniem… Jak widać, da się ;-)
Nieopodal krateru (i w nim samym) mieszkają też ludzie – to Masajowie i ich sąsiedzi, plemię Iraqwi. Poznajemy jednego z Iraqwi – to szef naszego campingu, Charles Goranga. Trafia nam się znowu idealna osoba do rozmowy – Charles jest chyba najbardziej przedsiębiorczą osobą w okolicy.
Mister Goranga
Charles w lot chwyta ideę GloBall. Nasza rozmowa to kolejna niesamowita okazja na naprawdę zaawansowaną dyskusję – nie spodziewałem się tak wielu takich szans na naszej trasie… Tymczasem już po kilku minutach rozmowy okazuje się, że trafiliśmy na wyjątkowego rozmówcę. Charles jest szefem camp-site’u, na którym się zatrzymaliśmy, lokalnym działaczem społecznym i osobą ogólnie niezwykle aktywną. Na dobry początek naszej rozmowy Charles wyciąga nieco pożółkły papierek z 1994 roku. To zaświadczenie o odbytym szkoleniu z zakresu technologii uprawy roślin, które Charles ukończył w Niemczech i w Polsce!! Ale jaja! Charles był dwa tygodnie w naszym kraju, a najlepiej wspomina (oczywiście) pobyt w Krakowie. Z naszego miasta zapamiętał otwartych, uśmiechniętych ludzi, którzy chętnie spędzali z nim wolny czas. Świetnie się z Polakami bawił. Charles wykłada swoją teorię praktycznych kontaktów międzyludzkich na linii „czarni i biali”. Otóż według niego najlepsze relacje powstają między mieszkańcami Afryki i białymi z krajów, które nie są obciążone kolonialną przeszłością. Charles twierdzi, że bardzo łatwo jest wyczuć dystans, chłód i kompleksy, związane z takim historycznym obciążeniem – dotyczy to np. Francuzów, Niemców czy Anglików. Z kolei Polacy i inne nacje, które nigdy nie skalały się kolonializmem, w zauważalny sposób traktują Afrykanów… po prostu lepiej. Uśmiechy są szczere, zaproszenie do wspólnego posiłku – naturalne, wspólne spędzanie czasu i normalna rozmowa – to standard. Charles nie chce generalizować – zna oczywiście wielu fajnych białych, niezależnie od kraju pochodzenia. Ale jako szef campingu akurat w Ngrorongoro, które jest chyba najsłynniejszym miejscem wśród turystów w Afryce, ma niezły przegląd i jest obiektywny. Po dodatkowej promocji, jaką temu miejscu zrobił film „Madagaskar 2” (akcja dzieje się właśnie w Ngorongoro), pojawiają się tu ludzie z całego dosłownie świata, więc Charles ma niezły materiał badawczy do przeanalizowania – rozmawia codziennie z ludźmi z absolutnie wszystkich kontynentów.
Podczas jego pobytu w Europie było to tak: przez tydzień zajęć w Niemczech nauczył się (poza wiedzą na temat nasion i ich uprawy) dwóch rzeczy. Po pierwsze – że nie wolno się spóźniać (spóźnialscy Afrykanie nie byli po prostu wpuszczani na salę aż do najbliższej przerwy na kawę), oraz że po pracy i nauce siedzi się samemu w hotelu albo należy udać się na długi, samotny spacer. Nikt nie przejawiał zainteresowania gośćmi z Afryki w czasie pozasłużbowym. W Polsce było odwrotnie – zajęcia mogły zacząć się z uwzględnieniem tzw. „studenckiego kwadransu”, który dla Charlesa był zrozumiałą i fajną wersją „African Time”. Wygląda na to, że my, Słowianie, mamy jednak w sobie odrobinę afrykańskiego luzu ;-) Drugą i najważniejszą odmianą po wizycie w Niemczech było to, że w Polsce, po zajęciach i robocie, Charlesem interesowali się dosłownie wszyscy. Codziennie ktoś inny zapraszał go na kolację, piwo, do knajpy, na pogaduchy lub zabierał na zwiedzanie.
Nie ukrywam, że w czasie rozmowy z Charlesem byłem dumny z naszego kraju. To, jak traktowany jest człowiek w jakimś miejscu, jest chyba najważniejszym probierzem rzeczywistości. Dlatego uwielbiam być w Afryce – tutaj ludzie dobrze mnie traktują, bez wnikania w ich motywację i intencje. Znam też wiele miejsc na świecie, w których ludzie traktują mnie z góry, ignorują, nie wchodzą w interakcję – tam czuję się gorzej.
GloBall oczywiście nie jest po to, by udowadniać za wszelką cenę, że Afryka jest super a Polacy bomba – ale w pewnym sensie to prawda ;-)
Czas na…
„Rzecz na temat Białych”
… bo dawno ich nie było na drodze GloBall.
Na naszej trasie przez ostatnich parę tysięcy kilometrów w ogóle nie widzieliśmy żadnych białych. Zauważyłem, że ogromnie nam się to spodobało. Wszędzie afrykański spontan i otwartość. Między Livingstone (wodospady Wiktorii) a Ngorongoro (krater) właściwie nie występują normalni, biali turyści. To kilka tysięcy kilometrów fajnej, prawdziwej Afryki. Można tu spotkać nielicznych białych w postaci księży na misjach (ale to właściwie są „miejscowi”), kilku back-pack’ersów na milion kilometrów kwadratowych i raz na miesiąc samochód terenowy z białym nomadem wewnątrz.
Turystyczna perełka, jaką jest Ngorongoro, to inny świat – pełno tu campsite’ów, lodge’y i hoteli dla bogatych białych (i nie tylko białych, bo są tu również Japończycy, Koreańczycy Południowi i Hindusi).
Gdy wysiadamy z naszych zakurzonych aut, brudni, opaleni i z dredami z brudu na głowach, mamy wrażenie jakbyśmy wpadli w scenę finałową z „Władcy Much” Goldinga. Dookoła pełno białych jak prześcieradła, czyściutkich Europejczyków. Mają uczesane, ładne fryzury, uprasowane ubranka, zegarki na rękach, pozawieszane na szyjach aparaciki. Wszyscy są ubrani w stroje w stylu safari prosto ze sklepu, nowiutkie kapelusze a’la Indiana Jones i wyglądają bardzo zabawnie. Po drugiej stronie parkingu kręci się załoga GloBall – bosi, potargani, spaleni słońcem, jakoś bardziej pasujący do okolicy, już nie-do-końca-biali, choć wciąż nie-czarni. Coś tu się z nami dzieje ciekawego…
Czyści Biali przyglądają się zabrudzonym białym z nieufnością - ale i podziwem. Zakurzone samochody naprawdę jadą na kołach przez całą Afrykę, co dla turystów z samolotów jest nie lada wyczynem. Kilka rozmów z czystymi białymi pozwala nam zrozumieć, skąd stereotypy na temat Afryki: biali tutaj przechowywani są non-stop w ruchomych więzieniach. Sterylne wnętrze samolotu zmienia się w pokój hotelowy lub luksusowy domek w lodge’y, potem we wnętrze specjalnego samochodu, i cyk – z powrotem do Europy. Również dobrze można pojechać do ZOO i nie zawracać sobie głowy wyjazdem do Afryki. My żyjemy prawie cały czas „po drugiej stronie płotu”, tam, gdzie mieszkają prawdziwi ludzie i gdzie toczy się prawdziwe życie. Social Travelling przebija się sprawnie przez ten mur, który naprawdę dzieli mocno ludzi i ostentacyjnie podkreśla wszelkie różnice. Dochodzimy do wniosku, że zwykła turystyka jest do bani, anachronicznie koncentrując się na widoczkach, pamiątkach, faunie i florze. Dlatego ruszamy dalej, byle dalej od świata „Safari dla bogatych”. Ci, którzy siedzą w fotelach i hotelach, nigdy nie zrozumieją choćby troszkę prawdy o świecie, w którym żyjemy. Nie pokonają granic, nie dotkną tej prawdziwej, wspaniałej, hipnotyzującej Afryki.