Uwaga
Jezioro Malawi
- Szczegóły
- Kategoria: Wiadomości GloBall 2012
- Opublikowano: wtorek, 07, luty 2012 14:42
- Mateusz Zmyślony
Od miesiąca jesteśmy non-stop w drodze. Ekstremalne warunki, 10 meczów, pora deszczowa, tropik, pustynia, skoki temperatury od 15 do 45 stopni w cieniu, różnice wysokości od zera do ponad 2000 metrów n.p.m., robale, 6000 kilometrów Afryki, atak wściekłego szakala, stresy i konflikty w zespole, usterki i awarie maszyn, kurz, okrutne drogi, tęsknota za rodzinami, ciągła praca nad filmem, relacjami i zaopatrzeniem… Ludzie dla których to robimy są wspaniali, robota potrzebna, ale…
… to wszystko to siła dobrego na jednego – GloBall’a, nawet jedenastoosobowego. Oczywiście wszystko równoważy Afryka. Ale kiedyś trzeba choć na chwilę odsapnąć.
Dlatego po przekroczeniu granicy Tanzanii, pędzimy na jeden dzień nad jezioro Malawi. Jeden dzień na pranie, suszenie, wyspanie się, chwilę prawdziwego relaksu. Malawi jest niesamowite – to część wielkiego rowu afrykańskiego, chyba największej takiej formy tektonicznej na świecie. Ciągnie się ona przez kilka tysięcy kilometrów, a to jezioro ma jakieś 600 kilometrów długości. Słodka, ciepła woda po horyzont, piaszczysta plaża, brak insektów – żyć, nie umierać.
Ale z granicy jest tam kawał drogi. Dojeżdżamy w nocy, po prawdziwym Paryż-Dakar, podczas którego pomagamy kolejnej załodze rozbitego na wertepach motocykla. Tym razem tylko potłuczenia, więc po chwili jedziemy dalej. Wszyscy są strasznie zmęczeni, w żartach ustalamy, że camping „Crazy Crocodile”, do którego zmierzamy, na pewno po afrykańsku okaże się nieczynny.
To samospełniająca się przepowiednia. Po ciemku dojeżdżamy do szlabanu, na którym wisi kartka „today is closed”. Sorry, ale dziś nie przyjmujemy tego do wiadomości. Dzwonimy do „mistera” (właściciel campingu, nieobecny na miejscu Niemiec). Afrykański personel jednak wpuszcza nas na teren. Rozbijamy obóz i od razu się kąpiemy. To nasze pierwsze, i pewnie ostatnie już w Afryce, pływanie. Jest bosko.
Trochę boję się to pisać, bo w Polsce każdy przejaw naszego relaksu lub zabawy bywa odbierany „antymisyjnie”. Ale co tam – to jest Social Travelling, a nie klasztor samobiczujących się sadomasochistów. Mamy prawo do chwili wypoczynku.
Ranek jest przejmujący: budzimy się, i wreszcie widzimy gigantyczne jezioro, do którego bezpośrednio i stromo wpadają wysokie na 3 tysiące metrów góry – ściany rowu tektonicznego. Jesteśmy jedynymi goścmi tego miejsca.
Jest tak pięknie, że aż absurdalnie. Nasz dzień nad Malawi wygląda jak seria scen z „Rejsu” – nadzy Panowie spacerujący po pachy w wodzie i leniwie dyskutujący o byciu Twórcą i Tworzywem, Tomek, jak mors pełzający brzuchem po piachu, Matou tresujący stado lokalnych kundli, zachowujące się jak rodzina likaonów. Marjo, który przez cały dzień montuje dziwaczne skrzydło, nasz latający nośnik kamery GoPro od Play Extreme. Marta, pisząca w tym samym czasie - rękami relację z wyprawy na laptopie - a stopami pod stołem – ugniatająca pranie w misce. Paparazzi, który śpiewa rybakom włoskie piosenki… Jurek, który faluje na absolutnie tu absurdalnym, żółtym, dmuchanym materacu…
Wieczorem i tak nie wytrzymujemy, i gramy z rybakami i ich dziećmi mecz na plaży.
Jest super, do gry wrócił Hetman, który wykonuje trzy fenomenalne akcje, w tym jedną totalnie efektowną przewrotkę, po której prawie wpada bramka dla Polski. „Rejs” trwa, boisko ma linię autu w jeziorze wielkości Bałtyku, a wśród nas jest nawet Afrykanin – Albinos, nareszcie możemy wszyscy pograć na piachu na bosaka.
Przegrywamy jedną bramką, nie ma to znaczenia, ważne jest, że to kolejny świetny mecz za nami.
Rano koniec laby, obijania się i wygłupów - wracamy na trasę i do roboty, przygody, przyjemności, obowiązku, pasji, wyzwania, działania. Do naszego Social Travelling.