Uwaga
Obozowe życie, chilli GloBall od kuchni_poradnik
- Szczegóły
- Kategoria: Poradnik
- Opublikowano: poniedziałek, 28, maj 2012 00:48
- Mateusz Zmyślony
Przejechaliśmy całą Afrykę. Zespół się zgrał, a załogi dotarły. Wypracowaliśmy rozwiązania logistyczne, styl życia w samochodach i w obozie. Oczywiście nic nie było jak w szwajcarskim zegarku. Nasze samochody to nie pięć porszaków, a załogi to nie wojsko. Cztery miesiące, często w trudzie i znoju, odcisnęły na wszystkich swoje piętno. Wspaniała podróż nie była nieustającą sielanką, ale było warto. Oj, było!
Pomogły nam bardzo liczne, mniejsze i większe przedmioty, patenty, obozowe rozwiązania. Warto poświęcić im oddzielne podsumowanie. Będzie to zarówno wspomnienie, jak i poradnik dla tych, którzy chcieliby wybrać się w podobną drogę.
Miejsca szukanie
Tam, gdzie się dało, spaliśmy na dziko. Tak spaliśmy zazwyczaj. W Afryce możliwe jest to prawie wszędzie. Ma to mnóstwo zalet: jest taniej lub za darmo, autentyczniej, piękniej! Poza tym to właśnie jest ta prawdziwa, afrykańska wolność. Szukanie miejsca na obóz najlepiej jest rozpocząć na godzinę przed zmrokiem, który na naszej trasie następował wcześnie. Zwykle koło 18 - 19 słońce już zachodziło. To daje szansę na wybór miejsca nietuzinkowego i odludnego. Jeśli w pobliżu są ludzie, trzeba mieć czas na to, by zapytać o zgodę na rozbicie obozu szefa lokalnej społeczności. Tak wypada i jeśli zrobi się to właściwie, nie ma z tym najmniejszego problemu. Gdy w okolicy mieszka dużo ludzi, należy wynająć do pilnowania obozu w nocy i pomocy w relacjach międzykulturowych, człowieka cieszącego się u miejscowych autorytetem, tzw. watch man’a.
Obozu pilnowanie
Najczęściej zdarzało nam się, że watch man’em zostawał najlepiej mówiący po angielsku, starszy mężczyzna z porządną maczugą lub maczetą.
Oczywiście, gdy ląduje się w mieście zwykle trzeba spać na kempingu za opłatą. Za to dostaje się również normalną toaletę, prysznic i dostęp do internetu. Raz na jakiś czas to się przydajeJ. W większości krajów, jakie odwiedziliśmy, można też spać w mieście za darmo uzyskując zgodę właściciela np. stacji benzynowej. Jest to rozwiązanie mniej romantyczne, ale praktyczne. W miastach oczywiście również warto mieć watch man’a, który w naturalny sposób będzie uzbrojony w to, co trzeba w danym kraju. Arsenał uzbrojenia naszych strażników był bardzo różnorodny: od kija, przez maczugi, dzidy, łuki, starodawne karabiny, aż po klasycznego kałacha. Warunki należy ustalić z góry. Czasem jest to drobna zapłata, czasem gościna. Zawsze staraliśmy się naszych watch-man’ów porządnie wynagrodzić dodatkowymi, praktycznymi prezentami: kurtkami, nożami, bluzami, menażkami.
Przydał się również własny arsenał broni białej. Maczeta obroniła nas przed szakalem, wchodząc do walki zaraz po stoliku Bola. Potem arsenał wzbogacił się o dzidy od Masajów i Samburu. Dodawały nam odwagi podczas „Hiena Patrol”, który pilnował naszego obozu w Etiopii, gdy otoczyło nas stado tych wesołych i pięknych, ale naprawdę dużych zwierząt.
Obozu rozbijanie i spanie
W praktyce najlepiej dały sobie radę namioty dachowe.
Zalety? Z ich rozbijaniem jest stosunkowo najmniej roboty, a komfort w postaci grubego materaca i zawsze gotowego do spania posłania – ogromny. Nie trzeba codziennie zwijać śpiworów, bo razem z poduszkami zamyka się je po prostu w składanym namiocie. Mają świetną wentylację, co w Afryce jest bardzo ważne. Moskitiery działają skutecznie, o ile nie zapomni się o ich zapinaniu. Jest dużo miejsca. Łatwo jest utrzymać czystość. Dają poczucie bezpieczeństwa i skutecznie izolują od ciekawości ludzi i dzikich zwierząt.
Wady? Samochód po rozłożeniu dachowca przestaje być mobilny. Jeśli masz ochotę kimnąć się pod gołym niebem, musisz mieć drugi śpiwór na dole, bo otwieranie w tym celu całej góry mija się z celem. Bardzo trzeba uważać na zamek błyskawiczny spinający namiot po zamknięciu. Jest długi i bardzo awaryjny. By uniknąć kłopotów, trzeba go na bieżąco przedmuchiwać z kurzu sprężonym powietrzem i woskować świeczkami. Nasze zamki stopniowo się rozpadły. Dopiero w Egipcie nasi francuscy przyjaciele polecili nam magiczny silicon spray. Rozłożone namioty dachowe są wrażliwe na silny wiatr. Samochód trzeba stawiać przodem do kierunku, z którego wieje i koniecznie solidnie kotwić różnymi rodzajami śledzi – raz w piachu pustyni, raz w ziemi, innym razem w skale. Namioty dachowe typu ARB, które na GloBall zostały zainstalowane na Defenderach, są dość ciężkie i czuć je na dachu podczas jazdy.
Alternatywny namiot dachowy zainstalowany na ”Pagodzie” również dał sobie w Afryce dobrze radę. Jest lżejszy i prostszy w konstrukcji. Ma tylko mniej miejsca w środku i gorszą wentylację, przynajmniej dopóki nie zdejmie się tropiku. Coś za coś.
Disco i Trupek postawiły na rozwiązania naziemne. Niektóre namioty typu Quechua mają za słabą wentylację na Afrykę, ale są wygodne w rozstawianiu.
Trzeba o nie dbać, są zbyt delikatne na miejscowe warunki, materiał łatwo się drze, a rurki łamią.
Załoga Trupka bez większych sukcesów testowała użycie hamaków. Wiedzieliśmy, że dobrej jakości hamak profesjonalnie zawieszony może być wygodny. Według źródeł nie powinno się w Afryce spać pod gołym niebem. W wielu miejscach nie mogliśmy się jednak powstrzymać i ulegaliśmy hamakowej pokusie, bo tak często było najwygodniej i najprzyjemniej.
Jeśli chce się spać pod gołym niebem, trzeba upewnić się, czy w okolicy nie ma skorpionów, owadów i drapieżników. My spaliśmy tak na plażach, pustyniach i w bezpiecznych wioskach. Choć bywało, że bezpiecznie nie było, o czym przekonało nas stado hien w Etiopii i chory na wściekliznę, namibijski szakal. Zaświadcza o tym namacalnie blizna na twarzy Hetmana oraz historia GloBall z Etiopii…
Kluczowe wyposażenie obozu to: kuchnia, krzesełka, prysznice oraz miejsca do pracy i zabawy. Zdały tu egzamin normalne, składane krzesełka z oparciami, koniecznie z dziurką na kubek! Na dłuższą metę nie są zbyt wygodne. Zdecydowanie lepsze okazały się masajskie krzesła z drewna i skóry, ale to raczej meble stacjonarne, nie mobilne. Stopniowo nasze serca podbiły niskie taboreciki używane przez wiele afrykańskich ludów i plemion i to na nich najczęściej siedzieliśmy.
Bardzo ważne okazało się nasze wspólne, wielkie, centralne zadaszenie zamówione specjalnie na Afrykę. Podczas pory deszczowej okazało się jedyną metodą na normalne obozowe życie i fajnie się pod nim siedziało. Trzeba je wykonać starannie, powinno być duże, solidne, z odpowiednimi okuciami do przywiązywania do samochodów i miejscami na podparcie masztami. Masztów wzięliśmy kilka rodzajów. W połączeniu z parkowanymi w kwadrat samochodami zadaszenie świetnie dało sobie radę, choć bywało groźnie, gdy wiatr mocno dmuchał, a deszcz wypełniał zagłębienia wodą. Czasami trzeba było ręcznie i grupowo chronić ten dach przed zerwaniem, zdmuchnięciem lub zawaleniem pod ciężarem wody.
Gotowanie
Podstawą naszego zaplecza kulinarnego były duże, składane stoły. Zdały świetnie egzamin, głównie dzięki sporej powierzchni blatów, mogących pomieścić w zależności od potrzeby 3 kuchenki lub 3 laptopyJ. Trzeba o nie dbać, bo nie są zbyt solidne.
Na stołach poczesne miejsce zajęły paliwowe kuchenki armii szwedzkiej. Są mocne, wydajne, ale hałaśliwe i wymagają częstego czyszczenia. Nam gdzieś w połowie drogi zaczęły się zatykać i psuć, co było nieco uciążliwe. Choć są bardzo solidne, bez bieżącego serwisowania przestają być po jakimś czasie luksusem. Ich wielką zaletą jest praca na nafcie, którą wszędzie da się tutaj kupić oraz zdolność do szybkiego podgrzewania dużych garnków z wodą, co było najważniejsze. Nasze duże kuchenki są ciężkie i mają poważne gabaryty. Dziś zabralibyśmy ich ze sobą może o jedną mniej, bo mieliśmy po jednej na każde auto, ale zabralibyśmy je! Dały radę, nawet z gotowaniem kolacji z całej kozy i z wszelkimi frykasami dla całej wioski Masajów.
W praktyce najlepiej sprawdziły się w tzw. kuchni wspólnej. Trzy kuchenki ustawione w jedną baterię pozwalały nam gotować dania dla 12 osób, jak w polowej restauracji.
Generowało to super atmosferę w zespole. Nie ma to jak wspólne przygotowanie posiłku i wspólne jedzenie. Dawało to również szansę na zapraszanie do stołu gości z zewnątrz i liczne eksperymenty kulinarne. Paparazzi dobrze się sprawdził w roli kucharza. Niestety nie umieliśmy rozwiązać problemów związanych z indywidualnymi priorytetami niektórych członków ekipy, a przede wszystkim z myciem naczyń, co zakończyło się powrotem do gotowania w załogach. Od Sudanu kuchnia obozowa mocno straciła na znaczeniu. Łatwo i wygodnie można tu się najeść po drodze.
Bolo zabrał ze sobą małą kuchenkę paliwową. Okazała się bezcenna podczas krótszych postojów, zwłaszcza do parzenia kawy i herbaty. Dziś zabralibyśmy takie kuchenki do każdego auta.
Nie ma sensu brać do Afryki małych kuchenek turystycznych na gaz. Są mało wydajne i nie ma jak zapewnić im paliwa. Natomiast całkiem dzielne są takie małe potwory, jak ten.
Gotowanie na ognisku jest problematyczne. W wielu miejscach nie ma na to warunków. Brakuje drewna lub jest to zbyt czasochłonne. Myślę, że też dalibyśmy radę przestawiając się na technologie miejscowe. Węgiel drzewny i paleniska z lokalnymi kociołkami mogą być sensownym rozwiązaniem na całej trasie.
Aha! Jest jeszcze kwestia chłodzenia. Nie jest ono niezbędne. Ciepła woda z butelki również skutecznie nawadnia organizm. Ale ci, którzy mieli działające lodówki samochodowe z odpowiednim zaopatrzeniem, mogą potwierdzić. Zimne piwko wieczorem na pustyni, po całym dniu w upale i fesz-feszu, to jest to! Najlepiej ze swojego zadania wywiązała się lodówka Waeco, z którą trzeba jednak uważać na postojach. Przy wyłączonym silniku może zjeść akumulator szybko i skutecznie. A już w 100% najważniejsza jest dla takiej lodówki higiena. Jest to skorupa zamknięta, więc jeśli coś się w niej wyleje, to na pewno szybko spleśnieje i zatruje całą zawartość... Lodówkę zabudowaną ciężko się myje, warto więc tak ją zamontować, by dawała się łatwo wyjąć z samochodu.
Pranie i ubranie
Prawie wszyscy wzięliśmy do Afryki za dużo rzeczy. Im mniej, tym lepiej, pod warunkiem, że weźmie się ubrania na wszystkie pory roku. W Afryce jest zimno!!! I to bardzo często! Świetnie sprawdziły się nasze spodnie, koszule, polary i kurtki Helikon-Tex, rękawiczki , grube śpiwory etc.
Używaliśmy ich non stop mniej więcej przez połowę trasy… Oczywiście totalne upały wymagają zestawu rzeczy lekkich i przewiewnych. Najlepiej dały sobie radę ubrania z lnu. Każdy z nas testował tu zresztą różne rozwiązania. Dobrze mieć koszule z długim rękawem, dające szansę na odsłanianie i zasłanianie przedramienia.
W naszym przypadku pojawił się jeden, ciekawy wniosek. Zorganizowana, wyraźnie odróżniająca się ekipa ludzi ubranych…
w jeden sort ubrań jest tutaj bardzo skutecznym sposobem na sprawne przemieszczanie się i radzenie sobie w różnych sytuacjach. Duża, jednolicie ubrana grupa daje poczucie bezpieczeństwa. Ma naturalną siłę ułatwiającą wszelkie rozmowy, uzyskiwanie zgód i pozytywne radzenie sobie z rzeczywistością. Oznakowana grupa symbolizuje porządek. Ludzie, nawet mundurowi, mają dla takiego porządku respekt.
Pytają nas często, czy jesteśmy archeologami, policjantami, żołnierzami lub czy pracujemy dla rządu. To ułatwia wiele spraw. A wszystko to dzięki nie tylko fajnie wyglądającym, ale solidnym, dobrym jakościowo i bardzo dobrze uszytym ubraniom, które dostaliśmy od firmy Helikon-Tex. Następnym razem też się w to ubierzemy J
Świetne okazały się nasze helikonowe kapelusze z doczepianymi z tyłu osłonami przeciwsłonecznymi i klasyczne czapki z daszkiem. Przydały się moskitiery. Genialne okazały się sandały. Większość używała tu różnych modeli marki Keen, skutecznie chroniących stopy i palce, przy jednoczesnej dobrej wentylacji. A skoro o sandałach, to nie może się obyć bez wstydliwego wątku skarpet… Okazało się, że w gorącym klimacie sandały działają na nogach najlepiej w komplecie ze skarpetami, w dodatku przesypanymi talkiem. Wygląda to… Wiecie jakJ. Trudno, część z nas uznała, że gdy do sandała Keen założy się beżową skarpetkę bez wzorków, jakoś to ujdzie. Ale zestawienie dowolna skarpeta plus odkryty sandał dla wszystkich wygląda fatalnie. I choć na miejscu nikt nie zwraca na to uwagi, to dla skarpetkowców był to straszny wstyd. Nie mamy zdjęcia takiego sandała. Nikt nie chciał pozować. Szkoda :] Naprawdę, łażenie w sandałach bez skarpet odmienia zdecydowanie skórę na stopie. Decyzja jest prosta: być czy mieć? Wyglądać, czy stąpać?!
Cięższe buty również zdały egzamin, zwłaszcza tam, gdzie było chłodno, a teren skalisty np. w górach Etiopii. Używaliśmy głównie butów marek Meindl i Belleville. To solidne i sprawdzone obuwie, choć nawet te podeszwy nie wytrzymują spotkania z kolcem afrykańskiej akacji. Ale nie ma co z nimi przesadzać, bo zamoczone, szybko mogą zmasakrować skórę stóp, a w prawdziwych upałach stają się zbędne. Stopy w Afryce w ogóle są ważne. Sporo osób miało z nimi problemy.
Jak jest ubranie, to trzeba czasem zrobić pranie… W naszym przypadku nie sprawdziły się specjalnie pralki grawitacyjno-off-road’owe. Na „Guciu” i „Pagodzie”, na dachach pojechały w trasę specjalne beczki. Wkłada się do takiej, szczelnej baryły cały worek prania, piorące „orzechy” lub „szyszki”, dolewa 20-30 litrów wody i już. Teoretycznie. Taka beczka cały dzień kolebie się z praniem na wybojach, sama pierze i pieniędzy nie pobiera…. A wieczorem można wyjąć czyste rzeczy, opłukać, wysuszyć i po robocie.
Nawet to działa, ale… wymaga systematyczności, obowiązkowości i pilności. W dodatku jeśli trafi się na porę deszczową, rzeczy nie ma jak wysuszyć, jak przewozić… i wtedy mogą zgnić w takiej beczce. Załoga „Pagody” dzielnie walczyła ze swoją pralką na początku trasy. Ekipa „Gucia” szybko się zniechęciła. O wiele wygodniej jest prać ubrania w miejscu postoju, dając zarobić parę groszy komuś z wioski. A najprościej jest używać kilku tych samych rzeczy na okrągło, piorąc je codziennie lub co parę dni ręcznie. Pierzcie koniecznie w proszku, nie mydłem!!! Ubrania można suszyć nawet w jadącym aucie, roboty jest niewiele, a liczba brudów się nie kumuluje…
A tak naprawdę, to i tak przez większą część trasy byliśmy po prostu brudni. Dopiero co założone czyste ubranie staje się brudne chwilę później. W zakurzonych samochodach wystarczy wykonać dwie czynności i o coś się oprzeć. Po czystych ciuchach ani śladu. Dlatego dobrze sprawdzają się tutaj rzeczy wojskowe, a niekoniecznie białe, jasne i jednokolorowe. Na deseniach i ciemniejszych kolorach brudu nie widać. A czego oczy nie widzą…
Mycie i z higieną codzienne życie
Prysznice samochodowe, czyli baniaki z wodą i kranikiem, to proste i skuteczne rozwiązanie. Nie zdały egzaminu bardziej rozbudowane i skomplikowane konstrukcje. Po całym dniu jazdy nie ma się już siły na jakieś dodatkowe atrakcje. Najlepsze są najprostsze rozwiązania. Genialne okazały się składane, gumowe miski kajakarskie, w których podczas kąpieli można stać, nie brudząc stóp i gromadząc kapiącą wodę.
Kąpiel warto brać często i to nie tylko kwestia higieny, ale też dobrego samopoczucia. Wykształciły się dwie szkoły prysznicowe: wieczorna i poranna. Wieczorna ma tę główną zaletę, że oznacza kąpiel w ciepłej, a nawet gorącej od całodziennego słońca, wodzie. Poranna wspaniale odświeża przed całym dniem zasuwania. Hmmm, mało kto dał radę wziąć i jedną, i drugą…
Do bieżącego mycia rąk zabraliśmy worki na wodę z kranikiem guzikowym solidne, praktyczne, wygodne w użyciu. Zdały egzamin na szóstkę.
Uwaga na pojemnik na mydło! Taki z dziurkami i zatrzaskiem może być na wagę złota. Pojemnik bez zawiasu i zamknięcia się nie sprawdzi. Bez dziurek do wentylacji też. Mydła w płynie są dość wygodne, ale drogie i mają niemiłą skłonność do wylewania się. Ekstra patentem okazało się wciśnięcie butelki mydła w płynie z dozownikiem w szczelinę przedniego zderzaka, obok zawieszonego tam worka z wodą do mycia rąk. Mydło jechało tam sobie cały czas i było zawsze pod ręką.
Zapasową wodę przewozimy w solidnych kanistrach plastikowych. Zainwestowaliśmy w model US Army, który jest pancerny.
Nie sprawdził się nasz namiot kąpielowy. W sumie wszędzie dało się wykąpać bez niego. W Afryce nie ma się co nadmiernie wstydzić nagości, nawet jeśli ktoś się przygląda ;-) W większości miejsc dało się umyć, chowając się po prostu za samochodem. Nie dotyczy to krajów islamskich, gdzie stosowaliśmy się do lokalnych zwyczajów i nie afiszowaliśmy się gołymi torsamiJ.
Siku można zrobić wszędzie. Z grubszą sprawą zazwyczaj trzeba poszukać miejsca dającego minimum komfortu psychicznego. Chyba, że to akurat pustynia czy sawanna – tam komfort jest wszędzie.
Bywa, że są z tym kłopoty w razie męczących często biegunek, dlatego papier toaletowy i tzw. mokre chusteczki trzeba zawsze mieć pod ręką.
Testowaliśmy również składane kibelki. Początkowo połowa GloBall wybierała opcję zasiadaną, a połowa kucaną. Model plastikowy dawał radę tak długo, dopóki nie zaginął. Model materiałowy z RPA poradził sobie z wszystkimi wyzwaniami. Polecamy wygodnickim ;-) Francuzi używali składanego modelu skrzynkowego, który wytrzymał ponad 2 lata!
Jako obowiązkowy wzór zachowania na całej trasie GloBall obowiązywał model „nas tu nie było”, którego kluczowym elementem jest łopata. Nasza wolność nigdy nie może być uciążliwa dla środowiska, ani chemicznie, ani estetycznie.
W zakresie utylizacji odpadów Afryka nie jest łatwa. Nasze śmieci czasami długo woziliśmy, szukając jakiegokolwiek śmietnika. Warto pamiętać, że to co jest śmieciem w Europie, tutaj często bywa wartościowym towarem, dlatego stosy plastikowych butelek po wodzie zawsze można tu po prostu komuś podarować. Będą służyły bardzo długo jako pojemniki na wodę lub olej. Odpady organiczne wracają do natury, butelki szklane są zwrotne w większości krajów, więc nie było tak źle, jak się można było tego spodziewać. Ani razu nie zostawiliśmy po sobie dzikiego śmietnika.
Poranne zwijanie
W Afryce łatwiej się wstaje, niż się niektórym wydaje. Najczęściej budzi słońce i temperatura, a dobrym wsparciem są dla nich zbierające się gdzieniegdzie, mniejsze lub większe, tłumy gapiów. Mimo to, nie było nam nigdy łatwo wyjechać wcześnie i zgodnie z planem. Pięć załóg to pięć różnych zespołów i 12 ludzi. Ale nasza średnia wyjazdów około 9.30 i tak jest raczej powodem do dumy. Zwijanie obozu, pakowanie, mycie, robienie kawy i herbaty, śniadania, sprzątanie śmieci etc., zajmowały nam codziennie ok. 1,5 godziny. Oczywiście, im wcześniej udawało się wyjechać, tym sprawniej upływała nam zwykle reszta dnia…
Naprawianie
Do tego niezbędne okazały się plandeki i daszki do robienia cienia, agregat prądotwórczy i mnóstwo kabli. Pracowały często i skutecznie podnośniki Hi Lift, wszelkie narzędzia włącznie ze spawarką. Choć w tej kwestii prawie zawsze można było liczyć na miejscową infrastrukturę. Welding machinei uśmiechniętego spawacza łatwiej było znaleźć, niż zimne piwo.
A co się psuło? Prawie wszystko. Choć większość urządzeń wytrzymała, to straciliśmy po drodze połowę naszego sprzętu CB. Nie polecamy na takie trasy urządzeń mocowanych na sztywno do auta – na dziurach i tarkach wytrzepało z nich bebechy. Tak padły prawie wszystkie nasze Presidenty. Wytrzymały za to Midlandy. Komunikacja w kolumnie to niezwykle ważna rzecz, więc na tę kwestię należy kłaść duży nacisk. W przyszłości chcemy przetestować ręczne radia Motoroli, które stosujemy na co dzień w pracy na planach filmowych i podczas eventów.
Naprawianie dotyczyło jednak głównie samochodów. Pozostałe sprzęty generalnie wytrzymały.
Obozowe pracowanie
Cechą charakterystyczną GloBall były liczne zajęcia dodatkowe. Po przejechaniu kilkuset kilometrów, zazwyczaj graliśmy mecz. To wiązało się zawsze z rozstawianiem bramek, a czasami z dmuchaniem wielkiej piłki. Podczas meczu pracowała zawsze jedna lub dwie kamery, z którymi biegali po boisku Antoś i Tomaszek. Bolo robił zdjęcia. Reszta grała.
W rozstawionym obozie mechanicy brali się do napraw, Matou i Marta do pisania relacji, Bolo do obrabiania zdjęć, ekipa filmowa do zrzucania nakręconego materiału na dyski zewnętrzne, a często – do bieżącego montowania klipów. Komputery ACER, których używaliśmy do pracy ze zdjęciami i filmem, wytrzymały wszystkie próby i pokonały całą Afrykę. Podobnie jak projektor tej samej marki, obsługujący Kino Odjazdowe.
Prace te toczyły się na kolanach, na dużych stołach kuchennych i mniejszych składanych stolikach, wśród których najsłynniejszy okazał się oczywiście „The Jackall Killer”, czyli Bolowy stolik, którym Doktor Robert obronił obóz przed wściekłym drapieżcą ;-) Na zdjęciu poniżej widać nawet legendarny, połamany róg blatu, który zakończył karierę szakala na tym padole.
Agregat prądotwórczy, choć hałaśliwy, bywał niezastąpiony. Przetwornice prądu, jakie mieliśmy w większości aut, okazały się również bardzo praktyczne. Choć większość w końcu nam się popsuła. Ładowanie baterii do naszych kilkunastu urządzeń na prąd wymagało dyscypliny i często trwało do późnych godzin nocnych.
A im robiło się ciemniej, tym bardziej wszyscy docenialiśmy absolutnie tu niezbędne czołówki Petzl i genialną lampę Petromax, przy której w obozie GloBall robiło się ciepło, bezpiecznie, przytulnie i … jak w domu.
GloBall Entertaiment System
12 chłopa na takim wyjeździe trzeba jakoś rozerwać. Najlepszą rozrywką samą w sobie okazały się mecze, dzięki którym utrzymaliśmy dobrą formę fizyczną.
Wieczorami najlepiej egzamin zdawało ognisko, jeśli było w okolicy jakieś drewno. W połączeniu z pięknymi widokami dookoła, tworzyło najbardziej magiczną atmosferę pod księżycem.
Pasowało do tego piwo Tusker w Kenii i pyszne tanzańskie Kilimanjaro jasne, pełne. Na malarię i dobry humor świetnie działał gin z tonikiem, który jednak ciężko było na trasie kupić. Ale warto zadać sobie trud, żeby go zdobyć, bo w Afryce gin z tonikiem smakuje jak napój bogów.
Kilka razy użyliśmy również do celów własnych kina objazdowego. Przebojem był serial „Gra o Tron”. Wyjazd bez książek byłby uboższy. Mieliśmy ze sobą całą bibliotekę książek o Afryce, natomiast za mało zabraliśmy beletrystyki i trzeba było z Polski importować „W pustyni i w puszczy” oraz „Tomka na Czarnym Lądzie”. Czytały się tam wspaniale J
Zamieszkać po tym wszystkim z powrotem w kamiennych miastach jest bardzo ciężko. Tęsknota za naszym GloBall Adventure Camp może trwać nawet do końca życia :-)