Uwaga
Maroko, ciekawa trasa off road Atlas Wysoki - Przeprawa przez Kenion
Na nocleg ze względu na brak miejsca i zapadającą noc, rozbiliśmy namiot tarasując drogę u początku doliny, jej strome brzegi wykluczały inną możliwość. Powrót do szerszej plaży i wygodnego biwaku nad rzeką z powodu zmroku był już niemożliwy, zwłaszcza dla szerokiego Unimoga. Uznaliśmy, że w tym miejscu ruch nie może być duży. Jakież było nasze zdziwienie, gdy rano obudziła nas karawana osiołków, a godzinę później równie jak one, obładowanych land roverów pamiętających prawdopodobnie czasy kolonii francuskiej.
Rano po konsultacjach z miejscowymi, Burkhard po raz pierwszy i ostatni uznał wyższość małych pojazdów nad ciężarówkami. Z żalem zdecydował się zawrócić i pojechać okrężną drogą do miejsca naszego następnego spotkania nazajutrz.
Ruszyliśmy przed siebie z duszami na tylnych siedzeniach. Coraz węższa droga stawała się tak naprawdę półką wykutą w skale. W pewnym momencie zatrzymaliśmy się, by sprawdzić czy koło zapasowe nie zawadzi o wiszący nad nami nawis skalny. I nagle naszym oczom ukazuje się rajski pejzaż, w dole pieni się zielono-szmaragdowa rzeka, gdzieś u góry wysoko widać bezchmurne lazurowe niebo. Tracimy poczucie realności, droga schodzi do rzeki, czy to rzeka zbliża się do nas? Telepiemy się po kamieniach z nadzieją, że nie spotkamy kolejnego land rovera, cofanie w tych warunkach, to jak chodzenie tyłem po linie. Zza kolejnego załomu skalnego wynurza się mostek. Postanawiamy uspokoić nerwy i zanurzyć dłonie w krystalicznej wodzie. Jest niewiarygodnie pięknie. Za mostkiem zapinamy przedni napęd, stromy podjazd po kamieniach nie rokuje trakcji wystarczającej tylko dla tylniej osi. Wduszamy staromodną dźwignią reduktor. Kto mógłby się spodziewać że w tej pozycji pozostanie przez następne ponad 100 kilometrów!
Dalej było już tylko piękniej i piękniej. Coraz to nowe fototapety wyłaniały się zza każdego zakrętu. Po drodze zatrzymujemy się na małej plaży. Kusi nas wizja biwaku przez kilka dni. Postanawiamy jednak nie testować gdzieś daleko w górach wyporności naszego namiotu w przypadku przyboru wody z powodu nagłej ulewy.
Po pięciu godzinach docieramy do małej wioski Anergui. Brakuje nam paliwa. Zimny wiatr przegania przez nią kłęby kolczastych krzaków. Ani śladu mieszkańców. Wystarczyło jednak, że zatrzymujemy się przy sklepie, w właściwie jedynym miejscu „publicznym”, aby pojawiła się zgraja dzieciaków i kilku górali.
W wiejskim sklepie cena serka krówka śmieszka może konkurować z ceną Parmegiano Regiano w delikatesach Alma. Ropy nie ma, polecają jednak rozmowę z właścicielem jedynego miejsca noclegowego dla turystów, to oni tu docierają?!. Wspinamy się na skraj wioski na zredukowanej jedynce. To niewiarygodne, ale po tych kamieniach tutejsze dzieciaki podobno potrafią jeździć na rowerach, bynajmniej nie górskich!
Zajazd przypomina bardziej betonową miniaturę bunkra. Sympatyczny właściciel wyjaśnia nam, że dalsza przeprawa doliną od ostatniego roku jest już niemożliwa z powodu lawiny skał, która zatarasowała drogę. Skazani jesteśmy na długi objazd. Nie zostajemy jednak wypuszczeni przed zjedzeniem górskiego omleta z mięsem i serem i wypicia marokańskiej zielonej herbaty z miętą. Czujemy się jak na planie „7 lat w Tybecie”, w górach zaczyna się śnieżna burza, chmury układają się w złowrogie wzory na błękitnym niebie, wiatr zamiata ulice i tarmosi naszą mapą rozłożoną na stole.
W takich chwilach przydaje się mały atlas geograficzny i pocztówki z Polski. Opowiadamy w skrócie nasze dotychczasowe przygody. Po posiłku serdecznie żegnani przez właściciela, odmawiamy z uśmiechem propozycji zakupu paliwa z jego Toyoty. Niestety nie ma on paliwa w zapasie, jednak chętnie spuści nam trochę ze swojego baku. Początkowo nie rozumieliśmy o co mu chodzi, jednak wykopany z ziemi kawałek osłonowej rury przewodów elektrycznych, który miałby posłużyć za ssak i pompkę do przetoczenia paliwa uświadamia nam zagrożenie. Wycofujemy się do samochodu i odjeżdżamy. Nie żałujemy zmiany trasy mimo jej drastycznej zmiany. Wspinamy się teraz w górę szerokimi halami. Pola uprane wioski, którą właśnie opuściliśmy są położone 300 metrów ponad nami, my jedziemy jeszcze wyżej. Niebo jest zachmurzone, hale pokryte gliniastą ziemią nie rokują bezpiecznej jazdy w czasie deszczu. Musimy pogonić nasze osiemdziesiąt parę koni do ostrożnego galopu. Chcemy wyjechać z gór przed deszczem. Kolejne wyżłobienia po spływającej z gór wodzie skutecznie spowalniają nasze zapędy. Jednocześnie uświadamiają nam, co może się tu za chwilę dziać. Następna wioska to najbardziej przygnębiający w Maroku widok. Biedne lepianki, ogromne wykroty pomiędzy nimi. Uliczki praktycznie nie istnieją, przeorane przez wodę, która na wiosnę musi tędy spływać w ogromnych ilościach. Mamy szczęście, ta zima była w Maroko równie bezśnieżna jak w Polsce, więc koleiny są przejezdne.
Z mapy wynika że za kolejną wioską i pokonaniu 7 strumieni mamy wspiąć się znów w górę. Mijamy jadących z przeciwka francuskich motocyklistów i zatrzymujemy załadowanego Defa. Spocony i lekko przerażony kierowca wyjaśnia nam, że to dobra droga, ale że jest bardzo trudna. Patrzymy po sobie, cóż, będziemy chyba musieli to sprawdzić. Francuskie spojrzenie na nasze opony (AT) i stłumiony śmiech w szoferce trochę nas konfundują. Jedziemy dalej, po kilometrze pokonujemy podjazd podobny do ogólnie dostępnego odcinka na forcie Bodzów w Krakowie, trochę kamieni, lekki trawers i jedziemy. Po około 20 kilometrach krajobraz znacznie się zmienia. Gdzie ten hardcore, który oblał potem i sponiewierał Francuzami? Zjeżdżamy w Antyatlas, roślinność uboższa, kolory mniej żywe, potęgująca się szarość i księżycowość krajobrazu. Wreszcie po kolejnym suchym strumieniu dojeżdżamy do asfaltu.
Długo zastanawiamy się czy mamy jechać w prawo czy w lewo. Bardzo nie lubimy wracać się tą samą drogą, jednak tym razem nie udaje nam się poprawnie wybrać azymutu i musimy zawrócić po kilkuset metrach. Zaczynamy martwić się o Francuzów, dostaną szkołę w tej burzy, która jednak i nas dogania na przedmieściach miasteczka. Zanim jednak zatrzymamy się na nocleg, postanawiamy nasze Nasze „ATeki” sprawdzić na dojeździe do wulkanicznego jeziora Lac Tislit. Padający śnieg oraz wulkaniczne brzegi z bordowo-czarnym błotem nie zachęca nas do postoju. Wracamy do Tassent i pod jednym z hoteli odnajdujemy znajomą wielką czerwoną ciężarówkę. Wieczór spędzamy na poszukiwaniu knajpki, której właściciel zgodziłby się na jej otwarcie i przygotowanie jedzenia. Zwykle bardzo szybko znajduje się ktoś chętny, tu młody Berber, kto nawet o tej porze zorganizuje za parę dirhamów zarówno półprodukty, jak i gaz do butli, parę plastykowych krzeseł i stół. Niestety tajine gotowałby się do rana, jemy „omlety Berberów”, zwał, jak zwał, jesteśmy potwornie głodni. Słuchamy opowieści o odwiecznych antagonizmach między Berberami i Marokańczykami, kuchni, tkaniu dywanów…
Emocje tego dnia długo jeszcze nie pozwolą nam zasnąć, był to jeden z tych wyprawowych dni, które chce się powtórzyć. Na szczęście w dolinie do rzeki wrzuciliśmy dwa grosze.
Pigułki:
Najważniejsze punkty GPS trasy:
przełęcz (N 31 47’ 45.3”; W 006 22’44.7)
Ouberge: (N32.03.135 W005.56.182)
Tassent: (N32.09.18.81 W005.37.52.74)
www.gitechrifi.ht.st
Przejazd prawdopodobnie wzdłuż rzeki Asif Melloul. My zaczęliśmy naszą podróż w Ait Mohammed a skończyliśmy w Imilchill. Być może więcej szczegółów znajdziecie na stronie Ouberge.
Noclegi:
Wybierając miejsce na nocleg w dolinie należy zwrócić uwagę na możliwe kierunki przepływu wody. Góry w Maroku raczej nie magazynują wody. W przypadku opadów woda szybko spływa do rzek powodując błyskawiczny przybór wody. Należy unikać miejsc nisko położonych. Pamiętając o tym na pewno znajdziemy miejsce na nocleg, pomimo że brzegi doliny są bardzo strome a na jej dnie mieści się praktycznie tylko rzeka.
Paliwo:
Warto mieć ze sobą paliwo na pokonanie co najmniej 400 kilometrów. Dodatkowy zapasowy karnister na pewno się przyda, pod warunkiem że będzie pełny.
Paliwo można kupić z beczek w Imilchill lub Tassent
UNEUROSIRVUPLE SEGNIOR BON BON!!
Warto mieć na pokładzie samochodu wyprawowego coś dla małych i dużych miłych ludzi których spotykamy na naszej trasie. Cukierki i słodycze to najprostsze wyjście, jednak prawdziwie pożądanymi prezentami są długopisy, zeszyty, koszulki, czapeczki, inne przybory szkolne lub małe narzędzia. Oczywiście musimy pamiętać że za każdym razem do obsłużenia będzie co najmniej grupa 20 -storga dzieciaków. Wszyscy zapytani miejscowi proszą by dzieciom nie dawać pieniędzy. Na pustyni często spotyka się dzieci proszące gestem o wodę do picia. Większość z nich na pewno robią to tylko po to by zatrzymany samochód molestować o uneuro (jedno euro) lub cukierki. Zdarzyło się nam jednak spotkać także zorganizowaną grupkę, która próbowała nas zainteresować swoimi wyrobami
z paciorków.
- «« poprz.
- nast.