Uwaga
O DOOKOŁA
Jest, widać ją na horyzoncie, rośnie w oczach, wielka żółta pryzma piachu. W drodze do majaczącej przed nami pomarańczowej łachy, mijają nas karawany terenowych toyot kierowanych przez Tuaregów. Wiozą spragnionych mocnych wrażeń europejskich emerytów na wieczór z „błękitnymi ludźmi” wśród wydm. Zaciekawieni podjeżdżamy do jednego samochodu. Kierowca wyjaśnia nam, że toyota to jedyne auto używane do tego typu przejażdżek. Ktoś uwierzył w obietnice poprawy warunków eskapady i kupił hiszpańskie Mastify. Jednak to nie to, turyści narzekają , że twardo, że klimatyzacja słabo działa, mało miejsca, resory… szkoda gadać. Toyoty wykonują kilka pokazowych przejazdów przez wydmy, umożliwiają podziwianie z bliska stad wielbłądów, cześć decyduje się na spacer na trzęsącym się grzbiecie, po czym następuje transfer turysty do obozowiska na pustyni. Tam tańce i śpiewy folklorystyczne, prawdziwa pustynna kuchnia, ognisko i możliwość zakupu lokalnego rękodzieła, a rano z powrotem do autokaru, Marrakesz czeka.
Udaje nam się ominąć główny turystyczny szlak i dojeżdżamy do Ergu (wydma) od strony pustyni. Ogarnia nas dziwienie na widok jeziora tuż u podnóża wydmy. Na zdjęciach satelitarnych widać, że jest tam nawet kąpielisko z zapleczem sanitarnym. Jednak w przewodnikach nie znajdujemy tych informacji.
Nasz plan to znaleźć miejsce na nocleg i rano dosyć wcześnie wjechać na pustynię 240 km szlakiem Merzouga – Zagora, wytyczonym przez karawany, a później opisanym przez Chrissa Scotta w książce ”Sahara Overland”. Po drodze czekają nas niezwykłe widoki: hamada, biała wyschnięta na proch ziemia w suchym vadi (koryto jeziora), wygasły wulkan, studnia, ale też kilka beczek po ropie i stos starych opon, stojących tam od 40 lat, jedna zakurzona wioska.Trasa może mieć dla odważniejszych wiele wariantów. Główny szlak wiedzie wzdłuż okresowej rzeki. Nie powinniśmy się zgubić, mamy GPS i pewnie nie będziemy jedynymi, którzy wybierą tę trasę. Jednak w wieczór przed wyjazdem jesteśmy pełni obaw. Próba objechania Ergu nie powiodła się. Auto na niewielkich wydmach po stronie północnej Erg Chełbi zapadało się w piachu uniemożliwiając dalszą jazdę. Kilka mniejszych wydm pokonaliśmy po śladach poprzednich samochodów, jednak kolejna nas zatrzymuje. Szukamy przyczyn, brak techniki? doświadczenia? zbyt mało mocy w naszym 20 letnim turbo dieslu? Próbujemy na zredukowanej jedynce, dwójce, kolejne próby saplają na panewce. Nadzieja na spokojny biwak między wydmami zamienia się w nocne poszukiwanie kempingu. Tych w Merzudze nie brak. Wszelkiej maści folkowe zagrody kuszą atrakcjami, my szukamy tych bez. Spoglądamy na horyzont z respektem i tęsknotą. Wielka góra piachu czai się tuż za nami.
Rano szybkie śniadanie, głaszczemy po pyskach wielbłądy i ruszamy z pomocą GPS na południe. Jako pierwsze trzeba ominąć ostatnie przed pustynią miasteczko. Brak znaków drogowych utrudnia nawigację. Kierujemy się na skaliste góry za nim. Na pustyni, która tu nosi nazwę hamada, szaro-czerwonej i kamienistej ziemi, łatwo zgubić drogę. Szlaki po których samochody musiały wracać szukając właściwej drogi są rozjeżdżone dwa razy bardziej niż te właściwie. Jednak po dwóch błędnych wyborach kierunku instynkt podpowiada inny wybór trasy. Jedna z dróg obłożona kamieniami prowadzi wprost w przepastne wykroty suchej rzeki, tylko po to, aby pasterze wielbłądów zarobili parę dirhamów na wyciąganiu zakopanych europejskich terenówek. Udaje nam się przebrnąć i tę przeszkodę. Próbujemy jazdy na azymut. Po 45 minutach okazuje się że teren staje się tak stromy i kamienisty, że dalsza jazda grozi uszkodzeniem samochodu z dala od szlaku. Decydujemy się zawrócić i jechać bardziej okrężną drogą. Czeka nas przejazd przez vadi. Napotkany na motorze Berber twierdzi, że po ostatnich deszczach przejazd jest niemożliwy. Chyba chłopak nie był nigdy na zawodach offroadowych i nie ma pojęcia, co potrafią stare Daihatsu. Ostro nacieramy na wypełnione pudrem koleiny, ślizgamy się po piasku jak katamaran po wodzie i wzbijając nieprawdopodobną ilość kurzu lądujemy na drugim brzegu. Spotkana wcześniej wylistowana francuska toyota Hilux nie ma tyle szczęścia co my. Krajobraz zmienia się raptownie, wjeżdżamy na ogromną płaską powierzchnię, kilkanaście kilometrów kwadratowych ubitej na kamień białej jak śnieg glinki. Prawdopodobnie dno suchego jeziora.
Urządzamy krótki postój na sesję fotograficzną, krótki ze względu na hulający bez przeszkód, jeśli nie liczyć sterty 4 opon opisanych w przewodniku Scotta jako punkt orientacyjny. Odnalezienie go oznacza, że poruszamy się we właściwym kierunku.
Na mapie widzimy zielone drzewka, to oaza, która niestety nie wygląda jak raj. Pomiędzy pojedynczymi na wpół uschniętymi palmami pył i piach. Zatrzymujemy się pod kilkoma drzewkami akacjowymi. Wydaje nam się że od wioski dzieli nas wystarczająca odległość, aby pozostać niezauważonym. Jednak po 20 minutach od widocznych w oddali domów odrywa się korowód małych postaci. Idą w naszą stronę. Narzekamy, że nawet na pustyni człowiek nie może być sam. Dzieci w małych wioskach potrafią zepsuć humor nawet najbardziej cierpliwemu podróżnikowi. Dotykają każdej rzeczy, włażą na samochód, domagają się długopisów, słodyczy (słynne „bąbąstilo”) i pieniędzy. Uzbrajamy się w cierpliwość i czekamy aż w naszym czajniku zacznie wrzeć woda na zielona marokańską herbatę. O dziwo dozorowane przez piękną starszą od reszty dziewczynę o wyraźnych berberyjskich rysach, dzieci rozkładają się 30 metrów od nas i rozkładają kramiki z własnoręcznie wykonanymi pamiątkami. Naszyjniki z koralików, przepaski na kostkę biodra czy włosy, małe ozdoby i kolorowe bransoletki. Ani śladu nachalności czy naciągactwa z jakim mieliśmy styczność dotychczas. Wręczamy jej paczkę cukierków i ku naszemu zdumieniu wszystkie maluchy grzecznie i sprawiedliwie dzielą się łakociami. Ten jedyny raz żałujemy, że nic nie kupiliśmy od dzieci. Pakujemy się
i żegnamy grupkę najmilszych marokańskich dzieci jakie spotkaliśmy.
Trasa pnie się w górę. Wyjeżdżamy na krawędź wielkiego krateru. Wewnątrz znajdują się dwie studnie i przecinająca go na pół droga. Wspinaczka nie jest niebezpieczna, aczkolwiek hamada jest bardziej wymagająca w stosunku do zawieszenia niż wcześniejsza część szlaku. Tak ascetycznej scenerii jeszcze w Maroku nie widzieliśmy. Nie ma żadnej roślinności. Jak okiem sięgnąć bezkresna czarno-grafitowa ziemia i ostre kamienne ściany. Porażająca cisza, w której człowiek zanurza się zapominając o przyziemnych sprawach. Wiejący wiatr ma siłę małego huraganu, malowniczo toczy zwinięte w wielkie kule kolczastych krzaków, co najmniej jak na filmach z Clintem Estwoodem. Rozkładamy obóz i przywiązujemy namiot do samochodu. Spędzamy niezapomniany wieczór obserwując zachód wielkiego różowego słońca nad hamadą. Rano jeszcze raz fotografujemy piękne miejsce biwakowe. Ciekawe od ilu lat ludzie odgarniają kamyki z tego jedynego miejsca na namiot w obrębie 50 km?
Rozmarzeni porażającym swym pięknem krajobrazem dojeżdżamy do marokańskiego posterunku granicznego. Granica z Algierią jest zamkniętą, więc kontrola ogranicza się jedynie do sprawdzenia czy przekroczyliśmy wcześniej legalnie marokańską granicę i czy mamy pieczątki w paszporcie. Mkniemy dalej przez coraz mniejsze góry, nagle zza kolejnej wyglądającej jak każda inna, hałdy kamieni wyłaniają się skromne domy. Niestety, dojechaliśmy do Zagory, zakurzonej, zapomnianej przez Mahometa bieda-osady. Kluczymy jeszcze chwilę między systemem kanałów irygacyjnych i za chwilę pijemy coca colę w małej kawiarence otoczonej zielenią. Obserwując zwykłe czynności Marokańczyków, dostawę gazu, przewóz towarów osiołkiem, myślami jesteśmy jeszcze na hamadzie. Już myślimy o tym, że chcielibyśmy na nią zawrócić.
Bartłomiej Bart Suder